Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Robiliśmy to już dawniej w ten sposób, ale ponieważ to był Mediolan i moje urodziny, a w powietrzu między nami było tyle czarów jak nigdy dotąd, czekaliśmy jeszcze dłużej. Jedynym ruchem, jaki wykonał Danek, było włożenie jednego palca pod złoty naszyjnik i delikatne łaskota­nie. Czułam je na całych piersiach. Cały czas patrzyliśmy sobie prosto w oczy.
- Wszystkiego najlepszego, moja Cullen.
Później, spocona i wyczerpana, zapadłam natychmiast w sen. Śniło mi się, że odwiedzaliśmy grób naszej córki.
Doszłam do wniosku, że rozminęliśmy się z telefonem o ja­kieś dwadzieścia minut. Byliśmy już w drodze na lotnisko w Mediolanie, kiedy do hotelu zadzwoniła siostra Danka z Pół­nocnej Karoliny z wiadomością, że jego matka zasłabła w pra­cy i zawieziono ją do szpitala, na oddział intensywnej terapii. Rokowania nie były pomyślne - wymagała natychmiastowej operacji serca, czy coś w tym rodzaju.
Moi rodzice przekazali nam tę wiadomość, kiedy wróciliśmy do Nowego Jorku i pojechaliśmy do nich odebrać Mae. Danek zadzwonił od nich do Północnej Karoliny i dowiedział się o wszystkich okropnych szczegółach. Uznaliśmy, że zaoszczę­dzi sobie czasu i zmartwień, jeśli natychmiast pojedzie z po­wrotem na lotnisko i sam poleci najbliższym lotem do Winston--Salem. Jeżeli będzie musiał pozostać tam przez jakiś czas^ zawsze mogę razem z Mae dołączyć do niego później. Na razie liczyło się tylko to, by szybko tam dotarł.
Kłopoty zawsze wiedzą, jak cię dotknąć wstrętną niespodzia­nką. Siedzisz sobie w domu przy kominku, a tu - błysk - i nagle jesteś w zupełnie obcym mieście, nie znasz języka, wszystkie banki są zamknięte, nie masz planu miasta, a zapadła już noc.
Rodzice spytali, czy chcę z nimi zostać, ale po wyjeździe Danka byłam zbyt przewrażliwiona i nie w sosie, by przyjąć ich propozycję. Chciałam tylko położyć Mae w kojcu, przy słonecz­nym oknie naszego pokoju dziennego, zrzucić z siebie wy­gniecione podróżne ubrania, wziąć prysznic, rzucić okiem na pocztę... być w domu.
To był duży błąd, że nie zostałam ze staruszkami. Jak zwykle moi rodzice traktowali pannę Mae James jak pępek
świata i ona nie mała zamiaru chętnie zrezygnować z takiego statusu. Innymi słowy, zupełnie zatruła mi resztę dnia. Witaj w domu, mamo! Ostrzyłyśmy przeciwko sobie noże, aż wresz­cie poddała się, tracąc z wściekłości oddech, i usnęła w swo­jej kołysce z imponującym grymasem na twarzy.
Później z miasta zadzwonił Eliot, chcąc się przywitać i zapy­tać, jak było. Kiedy powiedziałam mu, co się dzieje, oznajmił, że za parę godzin wpadnie z kolacją z naszej pobliskiej, okropnej, chińskiej restauracji. Tak bardzo się ucieszyłam, słysząc jego głos i wiedząc, że przyjdzie dotrzymać mi towarzystwa. Wcześ­niej wieczór zapowiadał się straszliwie długi i beznadziejny.
Mój wewnętrzny zegar był tak rozklekotany, że po telefo­nie Eliota całe moje ciało zaczęło zwalniać obroty. Wiedziałam, że nadszedł czas na drzemkę.
Obudził mnie telefon. Kiedy otworzyłam oczy, cały pokój był pogrążony w mroku. Dzwonek był przeraźliwy i ostry. Zaniepokojona spojrzałam na zegarek i jego zielona poświata powiedziała mi, że przespałam ponad trzy godziny.
Zwlokłam się z kanapy i ciągle jeszcze odurzona snem wpadłam na Eliota, który z uradowaną Mae w ramionach wychodził na palcach z kuchni. Byłam tak zdziwiona jego widokiem, że wydałam z siebie okrzyk, który oboje nas wy­straszył.
- To tylko ja, Cullen! Odbierz telefon!
Danek dzwonił z domu swojej siostry. Jego matka była bardzo osłabiona, ale jej stan się ustabilizował. Operacja miała się odbyć rano, jeśli wszystko pozostanie bez zmian - jej szansę na przeżycie były dość duże.
, - Co rozumiesz przez „dość duże”, Danku?
- Powyżej pięćdziesięciu procent, jak powiedział lekarz. Dzwoniłaś do Eliota?
- Właśnie tu jest. Dobrze się czujesz, Danku?
- Nie, Cul. Martwię się i jestem przerażony. Ale czego innego mogłaś oczekiwać?
Kochałam go za takie słowa zamiast: „Wszystko w porząd­ku, jestem twardy jak stal”. Bo Danek był twardy, ale to nie był odpowiedni moment na przechwałki i odgrywanie prawdziwe­go mężczyzny. To był czas na modlitwę, strach i odczuwanie własnej małości.
- Czy mogę coś dla ciebie zrobić, kochanie? Poczułam, jak uśmiecha się po drugiej stronie linii telefo­nicznej.
- Mocno uściskaj ode mnie Mae i powiedz jej, że niedługo będę w domu. Zadzwonię jutro, gdy tylko czegoś się dowiem.
Pożegnaliśmy się niechętnie, ale nic więcej nie zostało do powiedzenia. Eliot chodził po pokoju, zapalając światła.
- Wolisz najpierw porozmawiać czy jeść? Przyniosłem bułeczki z kiełkami i jadło mnicha.
- Eliot, tak się cieszę, że tu dzisiaj jesteś. Kiwnął głową i uśmiechnął się.
- Ja też. Zjedzmy, a potem możesz opowiedzieć mi o Me­diolanie. Było wspaniale? Czego tam jeszcze nie poznałem?
Już nie mieliśmy trudności z dotrzymaniem kroku Panu Trący. Na trzech łapach poruszał się z ogromnym trudem i o wiele za szybko się męczył. Śnieg jeszcze bardziej zwolnił jego tempo.
Pepsi i ja mieliśmy na sobie futra z niewyprawionych skór perłomosów, zszyte prymitywnie i na chybił trafił. Były brzyd­kie jak diabli, śmierdziały jak placek z dyni, ale było nam w nich bardzo ciepło i chroniły nas przed nie kończącymi się burzami, które ciągnęły się dzień po dniu.
Przekraczaliśmy Brotzhool, ronduański odpowiednik Alp. Na szczęście nie wymagało to prawdziwej wspinaczki, tylko mozolnego marszu w górę i w dół górskich tras. Na nogach mieliśmy rakiety śnieżne wielkości znaków drogowych.
Oto nasza karawana - Pan Trący przecierał szlak, a cztery negnugi szły pod jego brzuchem, chroniąc się przed śniegiem. Nie miałam pojęcia, dlaczego zdecydowały się towarzyszyć nam na taką odległość, ale z pewnością byliśmy z tego zadowo­leni. Były to małe, poważne istoty, które nie wygłupiały się po drodze, lecz na swój sposób czujnie nas strzegły. I, co znacznie ważniejsze, znały każdy metr drogi, którą przemierzaliśmy.