Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


– Eee...
– Tak, monsieur?
– Nie wszystko przewidziałem.
– Czy to dlatego dotarcie tutaj zabrało panu tak dużo czasu?
– Tłumaczyłem ci, pani, że królewski kryptograf ma pewne obowiązki. Zajęty nimi nie mogłem odwiedzić cię w Dunkierce. Przybyłem najszybciej jak mogłem.
– Przybył pan natychmiast, gdy w moim liście znalazła się pochwalna wzmianka na temat porucznika Barta. Wzbudziła pańską zazdrość.
– Ach tak?! Więc przyznaje się pani?
– Do niczego nie muszę się przyznawać, monsieur. Porucznik Bart jest człowiekiem niezwykłym, tak jak to opisałam. Każdy mężczyzna przy zdrowych zmysłach powinien być o niego zazdrosny.
– Pogubiłem się trochę...
– Biedny Bon-bon!
– Proszę sobie nie kpić. I proszę nie używać tego niedorzecznego przezwiska w stosunku do mojej osoby.
– To może powie mi pan, z łaski swojej, w czym też pogubił się najlepszy kryptograf świata?
– Najpierw pisze pani o nim jak o korsarzu, bukanierze, który wziął panią siłą...
– Zajął statek, na którym płynęłam. Proszę się liczyć ze słowami!
– ...potem zaś, chcąc wzbudzić we mnie zazdrość, przedstawia go pani jako morskiego rycerza bez skazy.
– Wyjaśnię to panu, nie ma tu bowiem żadnej sprzeczności. Proszę jednak wpierw zdjąć płaszcz i się rozgościć.
– Doceniam dwuznaczność pani słów – stwierdził cierpko Rossignol. – Zanim wszakże nadmiernie się rozgoszczę, proszę mi powiedzieć, mademoiselle, co właściwie robi pani w rezydencji markiza d’Ozoir? Bo przecież w niej się właśnie znajdujemy, jeśli wierzyć herbowi na bramie.
– Rozszyfrował pan herb bezbłędnie, monsieur. Ale proszę się nie obawiać, państwa d’Ozoir nie ma w domu. Mieszkam tu tylko ja i moja służba.
– Wydawało mi się, że jest pani na statku, w niewoli, bez żadnej służby... Czy napisała pani tak tylko po to, by tym szybciej mnie tu zwabić?
Eliza zacisnęła dłoń na nadgarstku Rossignola i wyciągnęła go za drzwi. Rozmawiali w sieni połączonej bezpośrednim przejściem ze stajnią, teraz zaś przeszli korytarzem do saloniku, a z niego do sporej bawialni z ogromnymi oknami wychodzącymi na port.
W przeszłości nazwa „Dunkierka” była zapewne bardziej adekwatna do wyglądu miasteczka. Pochodziła od „Dune-church”, czyli „kościół na wydmie”, i bez trudu można było sobie wyobrazić, że kilkaset lat wcześniej na wybrzeżu znajdowała się tylko samotna wydma z kościołem zbudowanym na szczycie (lub tuż obok) i nienazwany strumyk, wpadający w tym miejscu do morza nawet nie z powodu siły grawitacji, co raczej przez nieuwagę. Surowy, wydmowo-kościelno-strumykowy krajobraz z biegiem lat komplikował się coraz bardziej – przybywało szop, domów, doków i pomostów skromnej rybacko-przemytniczej osady – ale nigdy nie dał się do końca zamaskować. W ostatnich latach, kiedy doceniono strategiczne położenie portu, Francja z Anglią wydzierały go sobie nawzajem, dopóki – co było nieuniknione – Ludwik XIV nie zajął go na dobre i nie zaczął przerabiać na base navale, chociaż przypominało to trochę instalowanie dział i wieszanie pancernych płyt na rybackim kutrze. Widziana od strony Anglii Dunkierka wyglądała groźnie: wzdłuż brzegu ciągnął się masywny, usypany z gruzu wał, od którego miały się odbijać armatnie kule, a wszędzie tam, gdzie piasek mógł udźwignąć ciężar umocnień, wyrosły fortyfikacje i baterie dział. Od wewnątrz zaś – czyli z punktu widzenia Elizy i monsieur Bonaventure Rossignola – przypominała niewinną portową mieścinę, którą wtłoczono w mury więzienia. Albo którą obudowano więzieniem.
Krótko mówiąc, z całą pewnością nie było to miejsce, gdzie szlachetnie urodzony dżentelmen postawiłby wspaniałe château, a dostojna dama zaplanowała rozległy, wonny ogród. Wydmy mogły się jeżyć wieżami strażniczymi i bateriami moździerzy, ale żaden wielki maréchal nie nadałby im groźnej powagi, budując wśród nich potężną twierdzę. Markiz i markiza d’Ozoir mieli dość oleju w głowie, by zdawać sobie z tego sprawę, i dlatego zadowolili się nabyciem posiadłości w samym środku miasteczka, w sąsiedztwie portu, a rezydencję rozbudowywali raczej wzwyż niż wszerz. Z zewnątrz dom nadal wyglądał jak zwyczajna budowla normańska, na wpół drewniana, na wpół murowana, ale ktoś, kto zobaczyłby tylko wnętrza (odnowione w stylu barokowym, przynajmniej W przybliżeniu – w stopniu, w jakim to było możliwe bez użycia kamienia), nigdy by się tego nie domyślił. Wiele drewna, farby i czasu poświęcono na wyprodukowanie kolumn i pilastrów, kasetonów i balustrad, które z powodzeniem udawały rzymskie marmury, dopóki nie podeszło się bliżej i nie postukało w nie palcem. Rossignol umiał się znaleźć i powstrzymał się od stukania. Zamiast tego skupił się na tym, co chciała mu pokazać Eliza – na widoku z okna.
Z tego miejsca widzieli prawie cały basen portowy, pogłębiony przez pogłębiarki i pocięty w istny labirynt groblami, pirsami, falochronami, molami et caetera. Kanciasty mur obronny przesłaniał widok za nim. Eliza nie musiała wyjaśniać gościowi, że port nadal jest częściowo wykorzystywany przez zwyczajnych morskich podróżników, którzy mieszkali w Dunkierce od wieków, i że tylko jego część objęła we władanie królewska flota wojenna – wystarczył rzut oka, żeby samemu wyciągnąć takie wnioski.
Odczekała, aż Rossignol napatrzy się na port, i powiedziała:
– Jak to się stało, że tu trafiłam? No tak... Kiedy doszłam do siebie po porodzie... – Urwała w pół zdania. Uśmiechnęła się. – Idiotyczne wyrażenie. Będę po tym dochodzić do siebie aż do samej śmierci.
Rossignol udał, że jej nie słyszy, więc lekko zarumieniona mówiła dalej: