Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Kiedy go ujrzała, zapragnęła podbiec i zarzucić mu ręce na szyję. Był jednym z tych, których obecność wyczuwała w nocnym powietrzu.
Stał w progu i patrzał na nich.
Twarz jego miała wyraz, który kazał Gryzeldzie stłumić krzyk cisnący jej się do krtani. Jeszcze nigdy nie widziała takiego wyrazu na niczyjej twarzy. W oczach Willa było bolesne błaganie, spojrzenie, jakie widywała u rannych zwierząt. W bruzdach jego twarzy, w przechyleniu głowy na ramię kryło się coś niewiadomego, co budziło przestrach.
Zdawało się, że usiłuje coś powiedzieć, że jakby rozsadzają go słowa, których nie może z siebie wyrzucić. Wszystko, co słyszała od Rozamundy o przędzalni, miał wypisane na twarzy dobitniej, niżby to mogły wyrazić ludzkie słowa.
Will mówił do Rozamundy. Formował wargami wyrazy na długo przedtem, zanim je usłyszała. Było to tak, jakby patrzała przez lornetkę na mówiącego w oddali człowieka, którego wargi poruszają się, zanim dźwięk dotrze do jej uszu. Spojrzała na niego nieprzytomnie.
— Urządziliśmy zebranie — mówił do Rozamundy. — Ale nie chcieli słuchać mnie i Harry'ego. Głosowali za arbitrażem. Ty wiesz, co to znaczy.
— Tak — odpowiedziała po prostu Rozamunda.
Will obrócił się i spojrzał na Gryzeldę i pozostałych.
— Wobec tego i tak zrobimy swoje. Cholera na tę przeklętą organizację miejscową! Biorą pieniądze za to, żeby się z nami kłócić. Niech ich diabli. Włączymy prąd.
— Tak — powtórzyła Rozamunda.
— Prędzej mnie szlag trafi, niż będę siedział z założonymi rękami i patrzał, jak ludzie zdychają z głodu, bo dostają dolara dziesięć, a jeszcze muszą płacić komorne za te mieszkania. Dość nas jest, żeby się tam dostać i włączyć prąd. Potrafimy poprowadzić tę cholerną fabrykę lepiej niż kto inny. Idziemy tam jutro rano i włączamy.
— Tak, Willu — powiedziała jego żona.
W jednym z pokojów sąsiedniego żółtego domku zapaliło się światło.
— Włączamy prąd, a ja nie jestem taki, co by się tego bał. Zobaczycie. Teraz jestem silny jak sam Wszechmocny Bóg. Jutro usłyszycie, że prąd jest włączony. Wszyscy o tym usłyszą.
Usiadł w milczeniu i ukrył twarz w dłoniach. Nikt się nie odzywał. Jeżeli ktoś miał mówić, to tylko on jeden.
Wszystko dokoła spowił mrok. Przed oczami Willa przesunęły się wspomnienia całego życia. Zacisnął mocno powieki, usiłując zapomnieć. Ale nie mógł zapomnieć. Ujrzał, zrazu niewyraźnie, przędzalnie w Dolinie. I nagle, gdy tak patrzał, wszystko się rozjaśniło jak w dzień. Odkąd mógł sięgnąć pamięcią, widział w oknach przędzalni twarze dziewcząt o szalonych oczach, podobnych do szafirowych kwiatów powoju. Od pierwszej chwili, jaką zapamiętał, spoglądały na niego rok po roku te dziewczyny o jędrnych ciałach i prężnych piersiach. A na ulicy, przed fabryką, stali mężczyźni z zakrwawionymi wargami, jego bracia i przyjaciele, i wypluwali płuca w żółty pył Karoliny. Widział ich wszędzie w Dolinie, mógł ich policzyć, zawołać po nazwisku. Znał wszystkich; znał ich zawsze. Stali na ulicach, wpatrując się w obrośnięte bluszczem przędzalnie. Niektóre pracowały dzień i noc w oślepiającym świetle błękitnych lamp, inne były zamknięte, zawarte na sztaby przed ludźmi przymierającymi głodem w żółtych domkach fabrycznych. A potem cała Dolina wypełniła się nagle tłumem. I znów dziewczęta o prężnych piersiach i oczach jak kwiaty powoju biegły do obrośniętych bluszczem fabryk, a na ulicach dzień i noc stali i patrzyli jego przyjaciele i bracia, wypluwający płuca w żółty pył, który leżał pod ich stopami. Ktoś obrócił się, by zagadać do Willa, i z jego rozchylonych warg dobyła się krew zamiast słów.
Will potrząsnął głową, uderzył się w skronie otwartymi dłońmi i rozejrzał się po izbie. Pluto i Miła Jill, Gryzelda i Rozamunda patrzeli na niego. Przesunął wierzchem dłoni po wargach, bo wydało mu się, że ma na nich przyschniętą krew, a świeża, ciepła napływa mu do ust.
— Powiedziałem ci, żebyś czekała, aż wrócę, prawda? — zapytał, wpatrując się nieruchomo w Gryzeldę.
— Tak, Willu.
— I czekałaś, Bogu dzięki.
Kiwnęła głową.
— Jutro z samego rana włączamy prąd. To załatwione. Włączymy bez względu na to, co się stanie.
Rozamunda spojrzała na niego niespokojnie. Przez chwilę miała wrażenie, że mu się w głowie pomieszało. Było coś dziwnego w jego sposobie mówienia i glosie; nigdy jeszcze nie słyszała, by mówił w ten sposób.
— Nic ci nie jest, Willu? — spytała.
— Ach, nic — odparł.
— Postaraj się nie myśleć dzisiaj o przędzalni. Tylko się zdenerwujesz i nie będziesz mógł zasnąć.
Fabrycznymi ulicami fabrycznego miasteczka niósł się szmer ludzi i wpływał rytmicznymi falami przez okna fabrycznego domku. Był żywy, drgający, ruchomy i gadał jak żyjąca istota. Gryzelda uczuła w sercu przenikliwy ból.
— Tyś nigdy nie pracował w przędzalni, co, Pluto? — zapytał nagle Will, obracając się do niego.
— Nie — odparł Pluto niepewnie. — I już zaraz muszę wracać do domu.
— Więc nie wiesz, co to jest fabryczne miasteczko. Ale ja ci powiem. Czy zastrzeliłeś kiedy królika, a potem, kiedy go podniosłeś, czułeś, że serce mu bije jak... jak... Boże, czy ja wiem jak co? No, było tak kiedy?
Pluto poruszył się niespokojnie na krześle. Spojrzał na siedzącą obok Gryzeldę i zauważył, że przenika ją konwulsyjny dreszcz.
— Nie wiem — odpowiedział.
— Boże! — szepnął chrapliwie Will.

Podstrony