Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Pośród zamieszania wywołanego atakiem giganta obrońcy spadli na maruderów niczym deszcz mieczy i oszczepów. Inni rzucili się zająć walką stwory, które nadal prowadziły poszukiwania pomiędzy domami. Po chwili w całym Stonedown wrzała walka.
Covenant nie zatrzymał się; ciągnąc za sobą kobietę, uciekał, dopóki nie minął ostatnich domów. Tam wydłużył krok, zamierzając odbiec jak najdalej w głąb doliny. Drogę zagrodził
im Slen.
– GÅ‚upia! – rzuciÅ‚ ostro, ciężko dyszÄ…c. – Do reszty postradaÅ‚aÅ› zmysÅ‚y. – Potem szarpnÄ…Å‚
Covenanta i zawoÅ‚aÅ‚: – Chodź. Chodź.
Covenant i kobieta oddalili siÄ™ za nim od rzeki i nie oznakowanÄ… Å›cieżkÄ… skierowali siÄ™ ku podnóżu gór. Kilkaset jardów ponad wioskÄ… natknÄ™li siÄ™ na zwaÅ‚owisko gÅ‚azów – pradawnÄ… pozostaÅ‚ość po kamiennej lawinie, która zeszÅ‚a z gór. Slen zrÄ™cznie odnajdowaÅ‚ drogÄ™ pomiÄ™dzy gÅ‚azami i wkrótce dotarli do ogromnej, ukrytej jaskini. Kilku stonedownorów trzymaÅ‚o straż u jej wylotu, a w Å›rodku przy misach ze skaleningiem kuliÅ‚y siÄ™ dzieci, chorzy i sÅ‚abi.
Covenanta kusiło, aby wejść do jaskini i schronić się tam, ale w pobliżu jej wylotu dostrzegł wysoki, pochyły stos kamieni, zwieńczony szeroką koroną. Odwrócił się więc i wspiął po kamieniach, aby sprawdzić, czy nie zobaczy z jego szczytu Stonedown. Białowłosa kobieta z łatwością wspięła się za nim; wkrótce stali razem, spoglądając na bitwę o Mithil Stonedown.
Wysokość, na jakiej się znalazł, zaskoczyła go. Nie zdawał sobie sprawy, że wspiął się tak wysoko. Zawrót głowy sprawił, że poczuł się niepewnie i wzdrygnął na widok wysokości.
Przez moment dolina wirowała wokół niego. Nie chciało mu się wierzyć, że jeszcze przed chwilą skakał po dachach; już sama myśl o podobnej śmiałości wytrącała go z równowagi.
Jednakże nagląca potrzeba obserwacji walki pomogła mu opanować zawrót głowy.
Uczepiony na wpół świadomie ramienia kobiety zmusił się, aby spojrzeć w dół.
Początkowo mrok pochmurnego dnia przesłaniał widok bitwy, nie pozwalał dostrzec, co się działo. Jednak Covenant skupił się i udało mu się wypatrzyć Giganta.
Pianościgły królował w centrum Stonedown. Przedzierał się z wysiłkiem pomiędzy maruderami, przesuwał się z miejsca na miejsce. Machając swymi potężnymi niczym maczugi pięściami, ścinał z nóg stwory, zwalał ich ze swej drogi ciosami wystarczająco potężnymi, aby pozbawiać ich głów. Był jednakże w straszliwej mniejszości. Ruch chronił go przed zbiorowym atakiem, ale napastnicy byli uzbrojeni, a on nie. Na oczach Covenanta kilku stworom udało się zepchnąć Pianościgłego ku jednemu z niszczycieli kamienia.
– Thomasie Covenant, dziÄ™kujÄ™ ci – odezwaÅ‚ siÄ™ Å‚agodny, radosny gÅ‚os kobiecy, kłócÄ…cy siÄ™ z jego lÄ™kiem. – Moje życie jest twoim.
PianoÅ›cigÅ‚y! – krzyknÄ…Å‚ bezgÅ‚oÅ›nie Covenant.
– Co? – MiaÅ‚ wÄ…tpliwoÅ›ci, czy kobieta istotnie siÄ™ odzywaÅ‚a. – Nie chcÄ™ twego życia. A w ogóle, co ciÄ™ naszÅ‚o, aby siÄ™ tam pchać?
– To niegrzecznie z twojej strony – odparÅ‚a cicho. – CzekaÅ‚am na ciebie. DosiadaÅ‚am twego ranyhyn.
Nie docierał do niego sens jej słów.
– Tam na dole PianoÅ›cigÅ‚y zabija siÄ™ z twego powodu.
– UrodziÅ‚am twe dziecko.
Co?
Tym razem jej słowa uderzyły go bez ostrzeżenia w twarz niczym kubeł lodowatej wody.
Gwałtownym ruchem zabrał swą dłoń z jej ramienia, cofnął się nagle. Podmuch wiatru
przyniósł z innego kierunku strzępy odgłosów bitewnej wrzawy, ale on ich nie słyszał. Po raz pierwszy spojrzał na kobietę.
WyglÄ…daÅ‚a na osobÄ™ dobrze po sześćdziesiÄ…tce – wystarczajÄ…co sÄ™dziwa, aby być jego matkÄ…. Oznaki nie speÅ‚nionej nadziei znaczyÅ‚y bladÄ… skórÄ™ skroni pociÄ™tych bÅ‚Ä™kitnymi żyÅ‚kami, a wÅ‚osy ozdabiajÄ…ce jej gÅ‚owÄ™ nie byÅ‚y już gÄ™ste. Nie dostrzegÅ‚ niczego znajomego w rozchylonych wyczekujÄ…co wargach, chudym ciele i pomarszczonych dÅ‚oniach. Jej oczy miaÅ‚y dziwne, nieostre spojrzenie, jakby zmÄ…cone szaleÅ„stwem.