Przysięgli wrócili mijając Fagina z bliska. Z twarzy ich nic nie mógł wyczytać, równie dobrze mogły być z kamienia. Nastała zupełna cisza — ani szmeru — ani oddehu. — „Winien”.
Budynek rozbrzmiał potężnym okrzykiem, potem drugim, trzecim, a potem odbiło się w nim echo niby głośnego jęku, który wzbierał na sile jak gniewny łoskot piorunu. Był to wybuch radości tłumu zgromadzonego na dworze, który witał wieść, że on, Fagin, umrze w poniedziałek.
Hałas przycichł wreszcie i zapytano Fagina, czy może podać jakikolwiek powód, dla którego wyrok śmierci na niego mógłby być uchylony. On przybrał z powrotem swą czujną postawę i w czasie kiedy mu zadawano pytanie, patrzył z napięciem na pytającego, lecz musiano mu je powtórzyć dwa razy, nim zdało się, że je usłyszał. Wtedy wyjąkał tylko, że jest stary — stary — stary. Zakończył szeptem i zamilkł.
Sędzia przywdział czarny biret, a więzień stal wciąż jeszcze z tym samym wyrazem twarzy i gestem. Jakaś kobieta na galerii krzyknęła pod wrażeniem straszliwej powagi tej sceny. Fagin spojrzał szybko w stronę krzyczącej, jakby rozgniewany przerwaniem ciszy, po czym pochylił się naprzód z jeszcze większą uwagą. Przemówienie było uroczyste i przejmujące; straszno było wysłuchać takiego wyroku. Ale on stał jak wykuty z marmuru, żaden nerw w nim nie drgnął. Jego wynędzniała twarz wciąż podana była naprzód, dolna szczęka zwisła, a oczy wlepione miał przed siebie, aż wreszcie strażnik położył mu dłoń na ramieniu i skinął nań, by poszedł za nim. Przez chwilę rozglądał się wokół siebie tępym wzrokiem, po czym usłuchał wezwania.
Poprowadzono go przez leżące pod salą sądową pomieszczenie o kamiennej posadzce, gdzie kilku więźniów czekało na swą kolejkę, a inni rozmawiali ze znajomymi, którzy tłoczyli się przy kracie dzielącej izbę od podwórka. Nie było tam nikogo, kto by chciał z nim się zobaczyć, lecz kiedy przechodził, więźniowie rozstępowali się, by uczynić go bardziej widocznym dla ludzi, którzy cisnęli się do krat; ci zaś obrzucali go plugawymi wyzwiskami, wrzeszczeli i gwizdali. On jął wygrażać im pięścią i byłby ich opluł, lecz wiodący go strażnicy popchnęli go szybko do wnętrza więzienia przez posępny korytarz oświetlony tylko paroma ciemnymi lampami.
W więzieniu obszukano go, w obawie czy nie ma czasem przy sobie czegoś, co by mu pozwoliło uprzedzić wymiar sprawiedliwości, a po tej ceremonii zaprowadzono go do jednej z cel przeznaczonych dla skazańców i tam pozostawiono — samego. Usiadł naprzeciw drzwi na kamiennej ławie, która służyła jako siedzenie i łóżko zarazem. Wbił krwią nabiegle oczy w posadzkę i usiłował zebrać myśli. Po pewnym czasie zaczął przypominać sobie niektóre luźne urywki z przemówienia sędziego, choć podczas samego przemówienia zdawało mu się, że nie słyszy ani słowa. Urywki powoli układały się we właściwej kolejności i stopniowo pociągały za sobą dalsze wspomnienia, tak że wkrótce miał w głowie całość przemówienia prawie lak, jak zostało wygłoszone. Powieszony za szyję aż do utraty życia — na tym się kończyło. Powieszony za szyję aż do utraty życia.
Gdy ściemniło się na dobre, zaczął myśleć o wszystkich znanych sobie ludziach, którzy zginęli na szubienicy — niektórzy za jego sprawą. Jawili mu się tak prędko jeden po drugim, że ledwo mógł ich policzyć. Śmierć niektórych z nich sam oglądał — i kpił przy tym, ponieważ umierali z modlitwą na ustach. Ach, z jakimże trzaskiem spadał spust szubienicy i jakże nagle zamieniali się z silnych i krzepkich ludzi w dyndające kupy szmat!
Być może, iż niektórzy z nich przebywali w tej właśnie celi — siedzieli na tejże ławie. Było bardzo ciemno; dlaczego nie przynoszą światła? Cela zbudowana została przed wielu laty. Dziesiątki ludzi musiało tu spędzać swoje ostatnie godziny. Było to tak, jakby siedział w krypcie usłanej ciałami zmarłych: kaptur, pętla, ręce skrępowane na plecach, twarze, które poznawał nawet spoza owej ohydnej zasłony. Światła, światła!
Na koniec, gdy skórę miał już zdartą z dłoni od tłuczenia o grube drzwi i mury, ukazało się dwóch ludzi: jeden niósł świecę, którą włożył w żelazny świecznik przymocowany do muru, drugi wlókł za sobą siennik do spania, gdyż od tej chwili więzień nie miał już ani na chwilę być sam.
A potem przyszła noc — ciemna, posępna, milcząca noc. Inni czuwający cieszą się, gdy słyszą bijące zegary kościelne, gdyż mówią im one t życiu i nadchodzącym dniu. Jemu jednak niosły one rozpacz. Każde uderzenie żelaznego dzwonu przybywało brzemienne jednym przepastnym, głuchym dźwiękiem — Śmiercią. Cóż znaczyły hałas i krzątanina pogodnego poranka, które docierały aż tu, nawet do niego? Była to jeszcze jedna forma złowieszczego sygnału, tylko że do ostrzeżenia dołączało się szyderstwo.
Dzień przeszedł. Dzień? Nie było dnia: minął, ledwo się rozpoczął — i znów nastała noc; noc tak długa, a przecież tak krótka: długa w swej straszliwej ciszy, a krótka liczbą szybko mijających godzin. Chwilami szalał i bluźnił, chwilami znów wył i rwał sobie włosy z głowy. Czcigodni mężowie jego wyznania przyszli modlić się przy nim, ale przekleństwami odpędził ich od siebie. Ponowili swe miłosierne wysiłki, ale on odegnał ich razami.
Noc sobotnia. Miał jeszcze tylko jedną noc życia przed sobą. Właśnie kiedy to pomyślał, nastał dzień — niedziela.