Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Prochy — powiedziaÅ‚ Frank.
— Kokaina, trawa, może PCP.
— No to wiemy teraz, gdzie szukać tego maÅ‚ego skurwiela — powiedziaÅ‚ Frank.
— Możemy iść na ulicÄ™ i przycisnąć paru notowanych handlarzy, tych facetów, którzy
wpadli za sprzedawanie prochów. Nastraszyć ich i jeśli mają dużo do stracenia i wiedzą,
gdzie jest Bobby, to podadzÄ… go nam na srebrnej tacy.
— Na razie — powiedziaÅ‚ Tony — najlepiej zrobiÄ™, jeÅ›li siÄ™ zameldujÄ™.
Chciał, żeby w wydziale komunikacji sprawdzono czarnego jaguara zarejestrowa-
nego na Juana Mazquezzę. Gdyby mogli dostać natychmiast numer jego prawa jazdy,
wówczas szukanie kółek Bobby’ego byłoby częścią codziennych obowiązków każdego
umundurowanego policjanta. Nie znaczyło to, że znaleźliby go od razu. W każdym
innym mieście Bobby nie byłby w stanie żyć długo w ukryciu, gdyby go tak usilnie po-
szukiwali. Odnaleziono by go albo natrafiono na jego ślad w ciągu kilku tygodni. Ale LA
różniło się od innych miast: już sam jego obszar był większy niż inne ośrodki miejskie
w całym kraju. LA rozciągało się na prawie pięciuset milach kwadratowych. Zajmowało
połowę razy więcej ziemi, niż wszystkie zespoły miejskie należące do Nowego Jorku,
dziesięć razy tyle co cały Boston i prawie połowę stanu Rhode Island. Populacja całego
obszaru miejskiego wynosiła prawie dziewięć milionów, jeżeli do niej zaliczyć nie za-
meldowanych cudzoziemców, czego nie robiło Biuro Spisu Ludności. W tym rozległym
labiryncie ulic, alei, autostrad, wzgórz i kanionów, sprytny uciekinier mógł żyć na po-
wierzchni przez wiele miesięcy, dbając o swoje interesy tak bezczelnie i beztrosko jak
każdy normalny obywatel.
Tony włączył radio, z którego nie korzystali przez cały ranek, wezwał centralę i po-
prosił, by w wydziale komunikacji sprawdzono Juana Mazquezzę i jego jaguara.
Kobieta obsługująca ich pasmo częstotliwości miała miękki, namiętny głos.
Przyjąwszy polecenia Tony’ego, poinformowała go, że dwie godziny wcześniej otrzy-
mała wezwanie dla niego i Franka. Była już 11.45. Chodziło znowu o Hilary omas
i potrzebowano ich w jej domu w Westwood, z którego inni policjanci odebrali telefon
o 9.30.
Ściskając mikrofon, Tony spojrzał na Franka i powiedział:
— WiedziaÅ‚em! Do cholery, wiedziaÅ‚em, że nie kÅ‚amaÅ‚a na temat caÅ‚ej tej sprawy.
— Jeszcze siÄ™ tak nie nadymaj — zauważyÅ‚ Frank z dezaprobatÄ…. — Cokolwiek siÄ™
wydarzyło, ona prawdopodobnie to wymyśliła, tak jak i całą resztę.
— Ty nigdy nie przyznajesz siÄ™ do bÅ‚Ä™du, co?
120
121
— Nie wtedy, gdy wiem, że mam racjÄ™.
Parę minut później podjechali pod dom Hilary omas. Na drodze wjazdowej stały
dwa wozy prasowe, wóz z policyjnym laboratorium i zwykły samochód policyjny.
Kiedy wysiedli z samochodu i szli przez dziedziniec, z domu wyszedł im naprzeciw
policjant w cywilu. Tony go znał: nazywał się Warren Prewitt. Spotkali się w połowie
drogi do drzwi frontowych.
— To wy odpowiedzieliÅ›cie na wezwanie zeszÅ‚ej nocy? — spytaÅ‚ Prewitt.
— Zgadza siÄ™ — potwierdziÅ‚ Frank.
— Co jest grane, pracujecie dwadzieÅ›cia cztery godziny na dobÄ™?
— DwadzieÅ›cia sześć.
— Co z tÄ… kobietÄ…? — spytaÅ‚ Tony.
— W szoku — powiedziaÅ‚ Prewitt.
— Nie jest ranna?
— Kilka siniaków na gardle.
— Poważnych?
— Nie.
— Co siÄ™ staÅ‚o? — spytaÅ‚ Frank.
Prewitt przekazał im w skrócie wcześniejsze zeznanie Hilary omas.
— Czy sÄ… dowody, że mówi prawdÄ™? — spytaÅ‚ Frank.
— SÅ‚yszaÅ‚em, co myÅ›lisz o caÅ‚ej sprawie — powiedziaÅ‚ Prewitt. — Ale sÄ… dowody.
— Co na przykÅ‚ad? — spytaÅ‚ Frank.
— WÅ‚amaÅ‚ siÄ™ nocÄ… do tego domu przez okno w gabinecie. Koronkowa robota.
Podkleił szybę, żeby nie słyszała, jak ją tłucze.
— MogÅ‚a to zrobić sama — zauważyÅ‚ Frank.
— Wybić wÅ‚asne okno? — spytaÅ‚ Prewitt.
— Tak. Czemu nie? — upieraÅ‚ siÄ™ Frank.
— Dobra — powiedziaÅ‚ Prewitt — tylko że to nie ona tak tu napaskudziÅ‚a krwiÄ….
— Ile jest tej krwi? — spytaÅ‚ Tony.
— Nie tak dużo, ale też niemaÅ‚o — mówiÅ‚ Prewitt. — TrochÄ™ na podÅ‚odze w hallu,
wielki krwawy odcisk ręki na ścianie, krople na schodach, kolejny rozmazany odcisk na
ścianie w przedsionku i ślady krwi na klamce.
— To ludzka krew? — spytaÅ‚ Frank.
Prewitt zamrugał.
— Co?
— Zastanawiam siÄ™, czy to nie jest jakaÅ› lipa.
— Weź siÄ™ zlituj! — krzyknÄ…Å‚ Tony.
— ChÅ‚opcy z laboratorium przyjechali tu dopiero czterdzieÅ›ci pięć minut temu
— wyjaÅ›niaÅ‚ Prewitt. — Jeszcze nic nie powiedzieli. Ale jestem pewien, że to ludzka
krew. Poza tym trzech sąsiadów widziało uciekającego mężczyznę.
120
121
— No tak — powiedziaÅ‚ już spokojnie Tony.
Frank rzucił groźne spojrzenie na trawnik pod swoimi stopami, jakby miał zamiar
zmiażdżyć go wzrokiem.
— Facet wyszedÅ‚ z domu zupeÅ‚nie zgiÄ™ty wpół — kontynuowaÅ‚ Prewitt. — TrzymaÅ‚
się za brzuch i wlókł zgarbiony, co pasuje do oświadczenia panny omas, że dwukrot-
nie pchnęła go nożem w splot słoneczny.
— DokÄ…d poszedÅ‚? — spytaÅ‚ Tony.
— Mamy Å›wiadka, który twierdzi, że widziaÅ‚, jak wsiada do szarego dodge’a zaparko-
wanego dwie przecznice na zachód stąd. Odjechał.
— Macie numer rejestracyjny?
— Nie — powiedziaÅ‚ Prewitt. — Ale daliÅ›my komunikat. Poszukuje siÄ™ furgonetki.
Frank Howard podniósł wzrok.
— Wiecie, może ten napad nie jest zwiÄ…zany z tÄ… historyjkÄ…, którÄ… nas nakarmiÅ‚a ze-
szłej nocy. Może wczoraj narobiła fałszywego rabanu i dopiero dziś rano została na-
prawdę napadnięta.