Reszta jaskini pogrążyła się w mroku; wkrótce błyszczała jedynie wzrokowa więź pomiędzy jej skupioną uwagą a jego bólem. Rozciągała się pomiędzy nimi, wiązała ich, stopniowo zespalała ich przeciwstawną potrzebę i moc. Pośród gorąca i zapachu ognia stali się jakby jednym istnieniem, żarzącym się odosobnieniem, całością.
Na oślep, drżąc, jakby nie była już siebie świadoma, staruszka położyła dłonie na jego kostce, badając ją dotykiem, dopóki podświadomie nie poznała dokładnego kąta i stanu złamania. Wówczas wycofała się.
Jej moc dokonała podsumowania, sprawiła, że jej ciało zdało się przemijające, pozbawione znaczenia; stała się teraz bezwolnym naczyniem dla swego zajęcia, kotwicą i źródłem więzi, która czyniła ją jednym z raną.
Gdy więź dostatecznie się wzmocniła, kobieta odeszła od chorego. Nie zdając sobie z tego sprawy, zatrzymała się i podniosła gładki, ciężki kamień, którego używała jako tłuczka;
bez woli czy świadomości wyciągnęła go w dłoniach niczym ciężki podarek, ofiarowując go Covenantowi. Potem uniosła go wysoko ponad głową.
Zamrugała i brunatna więź jedności zadrżała.
Kobieta z całej siły machnęła kamieniem, uderzając we własną kostkę.
Kości złamały się niczym suche drewno.
Przeszył ją ból. Staruszka krzyknęła i padła zemdlona.
Czas upływał jej w długich męczarniach, które zamknęły na głucho wszystkie inne wrota jej umysłu. Leżała na podłodze, a tymczasem ogień przygasł do przyćmionego żaru, aromat wiosny zmienił się w kurz wiszący w powietrzu, a upiorne jarzenie korzeni rozbłysło i zgasło.
Nic nie istniaÅ‚o dla niej poza tÄ… palÄ…cÄ… chwilÄ…, w której jej ból dorównaÅ‚ bólowi Covenanta –
chwilą, w której przejęła cały ból, jego i swój, na siebie. Noc minęła i nadeszła kolejna; a ona nadal leżała bez przytomności. Chrapliwy oddech poruszał jej zwiotczałymi ustami, a serce ledwie trzepotało. Gdyby odzyskała świadomość na wystarczająco długo, aby zdecydować się na śmierć, to uczyniłaby to chętnie, ochoczo. Ból jednak zamykał ją w sobie, wnikał w nią, aż w końcu tylko on pozostał z tego wszystkiego, co wiedziała o życiu czy śmierci.
A jednak w koÅ„cu przyÅ‚apaÅ‚a siÄ™ na myÅ›li, że w mÅ‚odszym wieku nigdy nie znosiÅ‚a tego tak źle. Stara moc nie zawiodÅ‚a jej, ale z tÄ… próbÄ… nie mogÅ‚y siÄ™ równać nawet najgorsze. Jej ciaÅ‚o byÅ‚o wyniszczone pragnieniem i gÅ‚odem. KiedyÅ› tak nie byÅ‚o. Gdzie sÄ… ludzie, którzy powinni jej doglÄ…dać – którzy powinni przynajmniej podać jej wodÄ™, aby nie umarÅ‚a z pragnienia, nim skoÅ„czÄ… siÄ™ jej mÄ™czarnie? Gdzie rodzina lub przyjaciele, którzy przynieÅ›li chorego i rannego do niej i którzy chÄ™tnie czynili wszystko co w ich mocy, aby wspomóc uzdrowienie?
Z czasem podobne pytania wróciły jej pamięć o tym, że była sama, że nikt się nie zajmował ani nią, ani chorym człowiekiem. On również był bez pożywienia i wody przez cały czas trwania jej ciężkiej próby; i nawet jeśli moc jej nie zawiodła, to jego stan nie pozwalał na taki niedostatek opieki. Mógł umrzeć pomimo tego wszystkiego, co dla niego przeszła.
Z pewnym wysiłkiem, który sprawił, że jej starcze ciało poczęło dygotać z wyczerpania, podniosła się z podłogi.
Odpoczęła na czworakach, dysząc ciężko. Musiała zebrać osłabione resztki sił, nim stawi czoło choremu mężczyźnie. Czekało ją przykre zadanie, gdyby umarł. Musiałaby walczyć z zimą Wzgardliwego, aby dostarczyć białe złoto lordom z Revelstone. I musiałaby żyć ze świadomością, że jej męczarnie były męczarniami niepowodzenia. Możliwość tego napawała ją lękiem.
Wiedziała jednak, że nawet ta zwłoka mogła mieć znaczenie, mogła okazać się fatalna w skutkach. Staruszka z jękiem spróbowała wstać.