Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Ostroż-
nie zabrałem prowiant i wyszedłem szukać chłopca.
Znalazłem go nie opodal od kuchni. Rozmawiali z nim śmiejąc się
dwaj parobcy, którzy przywieźli drzewo z lasu.
– Jak cię jeszcze raz matka zbije – mówił jeden – to zabierz się i idź
w świat. Co, pójdziesz?...
– Kiej nie wiem jak – odparł Walek.
– Weź buty na kij i aby za las. Tam światu dosyć.
– Kiej butów nie mam.
– To weź sam kij. Z kijem i bez butów zajdziesz... Zobaczywszy
mnie chłopiec uciekł w stronę łopianu.
– Co wy mu tak mówicie? – zapytałem parobków.
– Nic, kpinkujemy se z niego. Zwyczajnie jak z głupiego. Czując,
że miód zaczyna mi walać palce, nie wdawałem się z nimi w dalszą
rozmowę, lecz poszedłem za Wałkiem. Stał między zielskiem i patrzył
na mnie.
– Walku! – zawołałem – masz tu chleb z miodem. Nie ruszył się.
– No, chodźże... – i postąpiłem parę kroków. Chłopiec zaczął ucie-
kać.
– Och! jakiś ty głupi... No, masz chleb, kładę ci go ot tu... Położy-
łem na kamieniu i odszedłem. Ale dopiero gdym się skrył za węgłem
kuchni, chłopiec zbliżył się do kamienia, począł ostrożnie chleb oglą-
dać i nareszcie – zjadł go, o ile mi się zdaje, z apetytem. W godzinę później idąc w stronę lasu spostrzegłem, że chłopiec drepcze za mną w pewnej odległości. Zatrzymałem się i on stanął. Gdym zawrócił do do-mu, odskoczył na bok i skrył się w krzakach. Ale po malej chwili zno-wu biegł za mną.
Tego dnia dałem mu drugi raz chleba. Wziął go z ręki, lecz jeszcze
z obawą, i zaraz uciekł. Wszelako od tej pory począł chodzić za mną, zawsze w pewnej odległości.
Od rana krążył pod naszymi oknami jak ptak, któremu przyjaciel-
ska ręka sypie ziarno. Wieczorem siadał pod kuchnią i patrzył na naszą oficynę. Dopiero gdy światło zgasło, szedł spać na płachtę za piec, gdzie mu świerkały nad głową świerszcze.
W kilka dni po pierwszym spotkaniu z Lonią, ulegając namowom
Zosi, poszedłem z nią do parku.
NASK IFP
UG
54
Ze zbiorów „Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej” Instytutu Filologii Polskiej UG
– Wiesz – zapewniała mnie siostra – że Lonią bardzo tobą zajęta.
Ciągle mówi o tobie, gniewa się, żeś wtedy nie wrócił, i wypytuje, kiedy przyjdziesz.
Cóż dziwnego, żem uległ, tym bardziej że mnie samego coś ciągnę-
ło do Loni. Zdawało mi się, iż wtedy dopiero skończą się moje tęsknoty wywołane śmiercią Józia, gdy zacznę chodzić z Lonią pod rękę i prowadzić z nią poważne rozmowy. O czym mianowicie? – nie wiem do
dziś dnia. Czułem tylko, że chcę pięknie mówić, dużo mówić i – mieć jedynego słuchacza w Loni.
Na myśl o przechadzkach we dwoje coś grało mi w piersiach jak
arfy, migotało jak słońce w kroplach rosy. Ale rzeczywistość nie zawsze odpowiada marzeniom. Toteż gdy prowadzony przez siostrę, spo-
tkałem znowu Łonie, odezwałem się do niej z zamiarem rozpoczęcia
owych idealnych rozmów:
– Czy pani lubi łapać ryby?
W tej chwili dziewczęta wzięły się pod ręce, zaczęły szeptać, bie-
gać po alei i śmiać się jak szalone. Osłupiałem obracając w palcach wędkę, dla zrobienia której malom nie dostał kopytem od siwego konia za to, żem mu wyrywał z ogona włosień.
Już zabierałem się do odejścia obrażony, gdy wróciły dziewczęta, a
Zosia rzekła:
– Lonia prosi cię, żebyście mówili sobie po imieniu. Ukłoniłem się
milcząc z zakłopotania, a one znowu w śmiech i pobiegły w stronę sadzawki.
– Wie kawaler... – zaczęła Lonia, lecz wnet poprawiła się:
– Wiesz, Zosiu, że mama stanowczo nie pozwala nam pływać czół-
nem. Powiedziałam, że nas będzie woził twój brat, ale mama...
Wyszeptała Zosi jakiś długi frazes do ucha; ja jednak od razu zga-
dłem, o co chodzi. Pewnie mama boi się, ażebym nie potopił dziew-
cząt, ja, taki pływak i uczeń drugiej klasy!...
Byłem zawstydzony. Spostrzegła to Lorda i nagle rzekła: