Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Atevi jednak nie zawsze wszystko wyrażali twarzą. Nie zawsze wyrażali, co czują, jeśli w ogóle coś czuli, i nie było wiadomo...
– WÅ‚Ä…cz grzejnik – rzekÅ‚ Maigi do Djinany i otuliÅ‚ Brenowi nogi kocem. – Nadi, zechciej usiąść i ogrzej siÄ™. PomogÄ™ ci zdjąć buty.
Bren osunął się na krzesło przed kominkiem, a Maigi ściągnął mu buty. Ręce miał lodowate, a stopy, bez najmniejszego powodu, zimne.
– KtoÅ› zostaÅ‚ zastrzelony – odezwaÅ‚ siÄ™ w nagÅ‚ym przypÅ‚ywie brawury, chcÄ…c przeÅ‚amać milczenie Maigiego w tej sprawie. – Wiesz o tym?
– Jestem pewien, że wszystko jest pod kontrolÄ…. – Maigi uklÄ…kÅ‚ na dywanie, energicznie rozcierajÄ…c mu prawÄ… stopÄ™. – Oni sÄ… bardzo dobrzy.
Banichi i Jago, to chyba chciał powiedzieć Maigi. Bardzo dobrzy. Ktoś nie żył. Może to już koniec i jutro będzie mógł wrócić tam, gdzie działa jego komputer i przychodzi poczta.
Przy ciągłym braku prądu, kręcących się po zamku turystach i wdowie wystawiającej ich wszystkich na niebezpieczeństwo podczas porannych przejażdżek?
Jeśli Banichi wiedział, że ktoś dostał się na teren posiadłości, to dlaczego nie dał żadnego ostrzeżenia? Dlaczego nie dotarło do niego ostrzeżenie Banichiego o turystach?
A może Jago coś mu wczoraj powiedziała, coś o wycieczce, ale on tego nie pamiętał, do diabła, myślał o tej innej sprawie, w którą się wplątał, i wyleciało mu to z głowy.
Nie byÅ‚a to wiÄ™c ich wina. KtoÅ› go Å›cigaÅ‚, a on wszedÅ‚ miÄ™dzy turystów, gdzie mógÅ‚ zostać zastrzelony ktoÅ› inny – gdyby jego ochrona jakoÅ› go nie obroniÅ‚a swojÄ… obecnoÅ›ciÄ…, w imiÄ™ finezji.
Zrobiło mu się zimno. Maigi otulił go kocem i przyniósł gorącą herbatę. Bren siedział z nogami wyciągniętymi w stronę ognia, a za oknem grzmiało i deszcz siekł w szyby. Jego apartament znajdował się jedno piętro ponad zwieńczeniem murów. Okno wychodziło na pustą przestrzeń nad jeziorem. Hałas był taki, jakby sypało żwirem. Albo jakby padał grad. Bren zastanawiał się, w jaki sposób okna to wytrzymują, czy są jakoś wzmocnione i czy są, biorąc pod uwagę pobliski mur i możliwość, że ktoś na niego wejdzie, także kuloodporne.
Zeszłej nocy Jago nie chciała, żeby przy nim stał. Algini zniknął poprzedniego dnia. Zabrakło prądu.
Siedział tak i przebiegał w myślach poranne wydarzenia: śniadanie, przejażdżkę, zachowanie Ilisidi i Cenediego, turystów i Tano. Najlepiej pamiętał uszczęśliwione twarze i machające do niego z autobusu ręce, jakby wszystko to widział w telewizji, jakby wszystko było dramatem machimi. Wyprawił się na wycieczkę po okolicy, spotkał się z atevimi, których przekonał, żeby się go nie bali, jak te dzieci czy para staruszków, i ktoś został na ich oczach zastrzelony.
Przedtem on sam wystrzeliÅ‚, jednoczeÅ›nie dowiedziaÅ‚ siÄ™, że chce strzelać tak, by zabić, ze strachu, z – jak odkryÅ‚ – strasznego gniewu, od którego wciąż jeszcze siÄ™ trzÄ…sÅ‚ – gniewu, o który siÄ™ nie posÄ…dzaÅ‚, o którym nie wiedziaÅ‚, skÄ…d siÄ™ wziÄ…Å‚ i do czego zmierza albo czy jest skierowany przeciwko niemu samemu, atevim czy jakiejÅ› okreÅ›lonej sytuacji.
Ten alarm zeszÅ‚ej nocy nie byÅ‚ faÅ‚szywy – albo, jak powiedziaÅ‚aby Barb, byÅ‚ to piekielny zbieg okolicznoÅ›ci. Może Banichi sÄ…dziÅ‚, że Bren jest bezpieczny, a napastnik po prostu wdarÅ‚ siÄ™ na jego teren. Może caÅ‚y czas Å›ledzili zabójcÄ™ i pozwolili Brenowi pojechać rano z Ilisidi w nadziei, że wywabi go z ukrycia.
Za dużo telewizji, powiedział Banichi w jego pokoju tamtej nocy śmierdzącej prochem, nocy deszczu na tarasie. Za dużo dramatów machimi.
Za dużo strachu na twarzach dzieci. Za dużo pokazujących palców.
Chciał dostać swoją pocztę, do cholery, choćby same katalogi, obrazki do oglądania. Nikt mu ich jednak nie przyniesie.
Może Hanks już zauważyła jego nieobecność, próbowała się dodzwonić do jego biura i nie dostała połączenia.