Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Ale dlaczego nie próbują uciekać? Halogen uśmiechnął się szeroko.
- Chytry wynalazek, taki sznurek - powiedział.
 
***
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler należał do tych wyjątkowych osób, które potrafią myśleć po liniach prostych.
Większość ludzi myśli krzywymi i zygzakami. Zaczynają na przykład od myśli typu: „Zastanawiam się, jak zostać bogatym czło­wiekiem”, a potem posuwają się dalej krętym kursem, zawierającym takie myśli jak: „Zastanawiam się, co zjem na kolację” albo „Zastanawiam się, kto ze znajomych mógłby mi pożyczyć pięć dolarów”. Tymczasem Gardło był jednym z tych, którzy potrafią ziden­tyfikować myśl na końcu tego procesu - w tym przypadku Jestem teraz bardzo bogaty” - wykreślić linię prostą między nimi dwoma i przemyśleć całą drogę, powoli i cierpliwie, aż dotrze do tego końca.
To nie znaczy, że mu się udawało. Odkrył, że w realizacji pro­cesu zawsze występuje jakaś niewielka, ale istotna przeszkoda. Na ogół wiązała się z dziwną niechęcią innych ludzi do kupowania te­go, co miał na sprzedaż.
W tej chwili oszczędności jego życia spoczywały w skórzanej sa­kwie bezpiecznie ukrytej pod kaftanem. Przebywał w Świętym Ga­ju od wczoraj. Okiem urodzonego handlarza oceniał rozklekotaną strukturę. Wyglądało na to, że nie ma tu dla niego miejsca, ale tym się nie przejmował. Zawsze znajdzie się miejsce na samym szczycie.
Całodzienne rozmowy i obserwacje doprowadziły go do Cie­kawej i Pouczającej Kinematografii. Stał teraz po drugiej stronie ulicy i patrzył.
Przyjrzał się kolejce. Przyjrzał się człowiekowi przed bramą. Podjął decyzję.
Ruszył wolno wzdłuż kolejki. Miał mózg. Wiedział, że ma mózg. Teraz potrzebował mięśni. Gdzieś tutaj musi...
- Dzień dobry, panie Dibbler.
Ta płaska głowa, szerokie ramiona, wywinięta dolna warga, skrzypiący głos, zdradzający inteligencję klasy orzecha... Razem da­wało to...
- To ja, Detrytus - powiedział Detrytus. - Kto by pomyślał, że pana tu zobaczę.
- Witaj, Detrytusie. Pracujesz w filmie? - spytał Dibbler.
- Właściwie nie pracuję - przyznał zawstydzony Detrytus. Dibbler z uwagą obejrzał trolla, którego obłupane pięści zwy­kle kończyły uliczne burdy.
- To skandal - rzekł. Wyjął sakwę i odliczył pięć dolarów. - A może wolałbyś pracować dla mnie?
Detrytus z szacunkiem musnął palcem ciężką brew.
- Słuszna racja, panie Dibbler.
- Chodź ze mną.
Dibbler ruszył swobodnie w stronę czoła kolejki. Człowiek przed bramą wystawił rękę, by go zatrzymać.
- A ty niby gdzie, kolego? - spytał.
- Jestem umówiony z panem Silverfishem - odparł Dibbler.
- A on o tym wie, co? - Z tonu strażnika wynikało jasno, że nie uwierzy, choćby twierdzącą odpowiedź zobaczył wypisaną na niebie.
- Jeszcze nie.
- W takim razie, przyjacielu, lepiej ustaw się...
- Detrytus...
- Tak, panie Dibbler?
- Uderz tego człowieka.
- Się robi, panie Dibbler.
Ręka Detrytusa zatoczyła stuosiemdziesięciostopniowy łuk, na końcu którego była ciemność i zapomnienie. Strażnik uniósł się nad ziemią, uderzył w bramę i wyhamował wśród jej szczątków dwadzieścia stóp dalej. Z kolejki rozległy się oklaski.
Dibbler zerknął na trolla z aprobatą. Detrytus nie miał na so­bie niczego prócz poszarpanej opaski biodrowej zasłaniającej to, co trolle uważają za warte zasłaniania.
- Bardzo dobrze, Detrytus.
- Słuszna racja, panie Dibbler.
- Ale musimy pamiętać, żeby uszyć ci garnitur. A teraz pilnuj tej bramy, proszę. Nikogo nie wpuszczaj.
- Się robi, panie Dibbler.
Dwie minuty później nieduży szary pies przebiegł między krót­kimi, krzywymi nogami trolla i przeskoczył nad szczątkami bramy. Detrytus nie zareagował, bo wszyscy przecież wiedzą, że psy nie są nikim.
 
***
- Panie Silverfish - odezwał się Dibbler.
Silverfish, który ostrożnie szedł przez studio, niosąc pudło świeżej błony obrazkowej, zawahał się na widok chudzielca zbliżającego się niczym zagubiony szczur. Wyraz twarzy Dibblera przywodził na myśl coś długiego, smukłego i białego, co prze­pływa nad rafą do płytkiej wody, gdzie kąpią się dzieci.
- Tak? - zdziwił się Silverfish. - Kim pan jest? Jak się pan tu dostał?
- Nazywam się Dibbler - odparł Dibbler. - Ale wolę, żeby na­zywał mnie pan Gardłem.
Chwycił bierną dłoń Silverfisha, równocześnie kładąc drugą rękę na jego ramieniu. Postąpił krok do przodu i energicznie po­trząsnął prawicą. Skutek sprawiał wrażenie bardzo przyjaznego kontaktu, jednak oznaczał, że gdyby Silverfish próbował odstąpić, zwich­nąłby sobie łokieć.
- Chciałem pana zapewnić - mówił dalej Dibbler - że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tego, co tutaj robicie.
Silverfish z niepewnym uśmiechem wpatrywał się we własną dłoń, z którą cudza uparcie próbowała się zaprzyjaźnić.
- Naprawdę? - zapytał.
- To wszystko... - Dibbler na moment puścił ramię Silverfisha, by szerokim gestem wskazać otaczający ich pełen energii chaos. -Fantastyczne! - zapewnił. - Wspaniałe! A to wasze ostatnie dzieło, zaraz, jak się nazywało...
- Nieszczęście w sklepie- podpowiedział Silverfish. - O złodzieju, który kradnie kiełbaski i sprzedawca go ściga.
- Tak... - Wzrok Dibblera zaszklił się na moment, ale zaraz stał się znów szczery i przyjazny. - Tak, to właśnie to. Zadziwiające! Praw­dziwy geniusz! Cudownie przedstawiona metafora!