Poza tym mam dość rozległe znajomości, dzięki czemu wielu osobom mam
możliwość wyświadczyć od czasu do czasu drobną przysługę, ale tylko drobną.
– Dlaczego kładzie pan tak silny nacisk na to słowo?
– O, proszę pana – zaśmiał się przyjemnie Swojski – prawdopodobnie i pan to zauważył,
że oddawanie bliźnim większych przysług wytwarza w nich psychikę dłużnika, a czego od
dłużnika może się wierzyciel spodziewać oprócz nienawiści lub w najlepszym wypadku
niechęci?
– Ma pan rację. Cieszę się też, że człowiek o tak spokojnych i zrównoważonych poglądach
obejmie redakcję mego pisma. Nie wątpię, że zawsze potrafimy z panem się pogodzić.
– O, proszę pana, nie wyobrażam sobie, byśmy mogli znaleźć jakiekolwiek płaszczyzny
tarć – zapewnił Swojski.
Szczegółowe omówienie sprawy przenieśli do cukierni, z której po godzinie wyszli
obopólnie z wyników umowy zadowoleni.
Tegoż popołudnia Józef zadzwonił do redakcji i zawiadomił Piotrowicza o swoim
wyjeździe tudzież o fakcie powierzenia zastępstwa panu Swojskiemu.
– Swojskiemu? – zdziwił się Piotrowicz – po cóż wam ten mydłek?
– Nie uważam pana Swojskiego za mydłka – zimno odpowiedział Domaszko – a
wyjeżdżając, w dodatku na czas nie ograniczony, muszę komuś, do kogo mam kompletne
zaufanie, zostawić plenipotencję.
107
– Ach, mnie to ani ziębi, ani parzy. Jeden ciura mniej, jeden więcej – obojętnie wycedził
Piotrowicz – byle mi tu do redakcji nie przyłaził.
– To już jest rzecz pana Swojskiego, nie moja – zaakcentował Józef – zatem do widzenia.
– Szczęśliwej podróży, a nie skręćcie po drodze karku – obojętnie rzucił Piotrowicz i
odłożył słuchawkę.
– Poczekaj, idioto jeden – zaśmiał się Domaszko – ty tu na miejscu łatwiej kark skręcisz!
Walizki były już spakowane. Nazajutrz o ósmej z minutami odchodził ich pociąg.
Józefa trochę zdziwiła tak łatwa zgoda pani Szczerkowskiej na wyjazd siostrzenicy we
dwoje z młodym mężczyzną, w dodatku przed oficjalnymi zaręczynami. Jednak musiał uznać
słuszność tej zgody, w której mniej było liberalizmu, a więcej rozsądnego liczenia się z
dzisiejszą obyczajowością, no i zaufania do niego samego.
Lusia już wczoraj zapowiedziała doktorowi Żurowi, że rezygnuje z posady. Zrobiła to na
życzenie Józefa, który wolał, by nie była świadkiem przełomu w „Tygodniku”. W ogóle o
zamierzonych zmianach nie napomknął jej ani słówkiem, obawiając się, że nie poczyta mu
tego postępowania za dobre.
Wieczór, jak to już było w zwyczaju, spędzali razem w pokoju Lusi na długich i słodkich
rozmowach. Jeżeli przerywało je czasem wejście pani Szczerkowskiej, dla żadnego z nich nie
było to przykrością, gdyż oboje lubili ją bardzo.
I tego wieczoru, przynosząc im do spróbowania jakieś świeżo upieczone ciastka,
przysiadła na chwilę:
– Ciastka te musicie zawieźć, moi państwo, cioci Jarzębowiczowej. Nie zapomij, Lusiu,
powiedzieć, że są twojej własnej roboty.
– Wujenka uczy mnie kłamstwa! Co pan na to, panie Józku!? – zawołała Lusia z udanym
oburzeniem.
– Czyżby pani Jarzębowiczowa domagała się od wszystkich talentów kulinarnych? –
zaciekawił się Józef.
– Lusia nie zna swojej ciotki – wyjaśniła pani Szczerkowska. – Była małą dziewczynką,
gdy jeździła do Jarzębowa.
– A przecież to najwyżej dwadzieścia kilometrów od Terkacz – zauważył Józef.
– Tak, ale stosunki między ojcem Lusi a Jarzębowiczową nie należały do
najserdeczniejszych... Nigdy nie zapomnę – zaśmiała się pani Szczerkowska – jak Maciej
określał swoją siostrę...
– Jak tatuś określał? – zainteresowała się Lusia.
– Mówił, że jest to istota, która siedzi na kanapie, ma za złe i patrzy z punktu widzenia.
Powiedzonko to stało się niezwykle popularne wśród naszych znajomych i to było jeszcze
jednym powodem ochłodzenia uczuć rodzinnych między Terkaczami a Jarzębowem. Otóż
ciotka Jarzębowiczowa słynie ze swych kulinarnych ambicji i uważa dzisiejsze panny za
zmarnowane pokolenie, ponieważ nie znają się na kuchni.
– Muszę zatem wziąć na drogę Ćwierciakiewiczową – powiedziała wesoło Lusia.
– Lektura bardzo odpowiednia na podróż przedślubną – orzekła pani Szczerkowska i
wyszła, zostawiając ich samych.
– Jakie to dziwne – odezwała się Lusia – że my będziemy małżeństwem.
– Dlaczego dziwne, panno Lusiu?