Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Przyszedłem, by zasięgnąć opinii doktora Gerarda… I pani, mademoiselle. Pani jest młoda, więc zna się niewątpliwie na nowoczesnej psychologii. Pragnąłbym usłyszeć wszystko, co państwo mogą mi powiedzieć o nieboszczce.
— Czyżby pan nie znał już na pamięć wszystkiego, co da się o niej powiedzieć? — obruszyła się młoda lekarka.
— Nie. Mam wrażenie… Raczej mam pewność, że stan umysłowości pani Boynton jest w tej sprawie czynnikiem najważniejszym. Podobne typy znane są bez wątpienia panu doktorowi Gerardowi.
— Z mojego punktu widzenia — oświadczył Francuz — pani Boynton stanowiła bezsprzecznie ciekawy przedmiot obserwacji.
— Zechce pan coś powiedzieć na ten temat.
Doktor rozpoczął od wrażenia, jakie wywarła na nim rodzina Boyntonów. Później streścił swoją rozmowę z Jeffersonem Cope’em, który zupełnie nie orientował się w sytuacji.
— To osobnik sentymentalny, prawda? — wtrącił mały Belg.
— W najwyższym stopniu! Hołduje określonym poglądom wypływającym z jego zamiłowania do lenistwa. Widzieć ludzką naturę z najlepszej strony i poczytywać ten świat za miłe miejsce zamieszkania to niewątpliwie najłatwiejsza droga życia. Stąd Jefferson Cope nie ma najmniejszego pojęcia, jacy naprawdę są ludzie.
— To czasami bywa niebezpieczne — wtrącił znów Poirot.
— W tym, co można by nazwać „kompleksem Boyntonów”, z uporem dostrzega tylko zgubne skutki nadmiernej i niewłaściwie pojmowanej troskliwości. Nie ma wyobrażenia, że pod pozorami kryje się całe piekło: nienawiść, bunt, serwilizm, męka.
— To czysta głupota — skomentował Poirot.
— Mimo wszystko — ciągnął Francuz — najbardziej nieinteligentny i niepoprawny sentymentalny optymista nie może być zupełnie ślepy. Moim zdaniem, pan Cope przejrzał cokolwiek podczas wyprawy do Petry — zaopiniował i przytoczył rozmowę, którą odbył z Amerykaninem rano, w dniu śmierci pani Boynton.
— Zaciekawia mnie incydent z tą młodą służącą — podjął detektyw tonem zastanowienia. — Rzuca znamienne światło na metody stosowane przez starszą panią.
— Ogólnie biorąc — mówił Gerard — był to niezwykły poranek. Pan nie zna Petry, prawda? Stanowczo warto tam odbyć mozolną drogę do „Ołtarza ofiarnego”. Bardzo to panu radzę… Jest tam… Jak by się wyrazić?… Specyficzna atmosfera… — Ze szczegółami opisał poranną scenę i rozprawiał dalej: — Panna King zasiadała tam jak młody sędzia. Mówiła o ofierze jednostki dla dobra ogółu. Przypomina sobie pani, mademoiselle?
Sara wzdrygnęła się nerwowo.
— Niech pan nie wraca do tamtego dnia! Bardzo proszę…
— To zbędne — podchwycił Poirot. — Mnie zaciekawia bardziej to, co wydarzyło się przedtem, a szczególnie mi zależy na zdaniu doktora Gerarda o umysłowości pani Boynton. Jednego nie potrafię zrozumieć. Czemu podporządkowawszy sobie rodzinę bez reszty, pani Boynton zorganizowała wielką zagraniczną podróż? Przecież w zmienionych warunkach musiała istnieć groźba kontaktów towarzyskich, co w rezultacie mogłoby osłabić jej autorytet.
— W tym rzecz! — podchwycił żywo doktor Gerard. — Starsze panie bywają takie same, jak świat długi i szeroki. Nudzą się. Lubią stawiać pasjanse, często miewają dosyć tego, który znają już zbyt dobrze. Chcą nauczyć się nowego. Coś w tym rodzaju może przytrafić się starszej pani, której rozrywka (dziwnie brzmi to określenie) polega na tyranizowaniu i dręczeniu bliźnich. Pani Boynton obłaskawiła swoje tygrysy. Zapewne znajdowała jakieś emocje w okresie ich młodości. Wielką przygodę stanowiło małżeństwo Lennoxa. Później wszystko spowszedniało. Lennox pogrążył się w apatii. Nic już nie było w stanie urazić go lub zranić. Raymond i Carol nie zdradzali skłonności do buntu. Ginevra… Biedna Ginevra! Z punktu widzenia matki była najmniej ciekawą zabawką! Potrafiła znaleźć ucieczkę: z rzeczywistości w świat fantazji. Im bardziej dokuczała jej matka, tym łatwiej znajdowała pociechę grając rolę prześladowanej heroiny. Dla pani Boynton wszystko to stawało się zabójczo nudne. Jak Aleksander Wielki zaczęła szukać nowych światów do podboju. Dlatego właśnie obmyśliła tę podróż. Liczyła na groźbę buntu oswojonych bestii, spodziewała się, że znajdzie sposobność do zadawania nowych tortur. Zapewne brzmi to niedorzecznie, ale tak było! Pani Boynton łaknęła świeżych wzruszeń. Mały Belg odetchnął głęboko.
— Doskonały obraz, doktorze! Rozumiem, co pan ma na myśli. Tak było! Wszystko pasuje do siebie. Dobra mama Boynton wybrała pełne niebezpieczeństw życie i ciężko za to zapłaciła.
Sara King pochyliła się do przodu. Na jej zamyślonej twarzy malowała się powaga.
— Chce pan powiedzieć — odezwała się — że zbyt dokuczyła swoim ofiarom, a one zwróciły się przeciwko niej… Być może, tylko jedna z ofiar?
Detektyw przytaknął ruchem głowy.
— Która? — zapytała zdławionym głosem.
Poirot popatrzył na nią. Nic nie odpowiedział, albo raczej został zwolniony z odpowiedzi, gdyż doktor Gerard dotknął jego ramienia.
— Proszę tam spojrzeć — szepnął.
Zboczem wzgórza szła dziewczyna, z dziwnym, rytmicznym wdziękiem, co sprawiało wrażenie, iż nie jest zupełnie realna. Jej złocistorude włosy połyskiwały w słonecznym blasku, a niezwykły, zagadkowy uśmiech igrał w kącikach kształtnych ust.
I tym razem mały Belg odetchnął głęboko.
— Jaka piękna! — zachwycił się. — Cudownie, wzruszająco piękna! Tak właśnie należałoby grać Ofelię! Młoda boginka, która zabłądziła do nas z innego świata, szczęśliwa, gdyż oswobodziła się od ludzkich trosk i radości.
— Tak. Ma pan rację! — potwierdził żywo Gerard. — To twarz z marzeń sennych, prawda? Ja widziałem ją we śnie. Kiedy leżałem chory, podniosłem raz powieki i zobaczyłem tę twarz ze słodkim, nieziemskim uśmiechem. Cudowny sen! Żal mi było, że się obudziłem… — westchnął i po chwili podjął normalnym tonem: — To Ginevra Boynton.
Dziewczyna zbliżyła się do nich i Francuz dokonał prezentacji:
— Pan Herkules Poirot, panna Boynton.
— Oo…