– Mam już jasność w tej sprawie, panie Burmistrzu – powiedział, upijając łyk wody ze swojego kubka. Było zbyt gorąco i za duszno na herbatę. – Proszę kontynuować.
– Doskonale. To, o czym panu przed chwilą wspomniałem, było oficjalną wersją zdarzeń. Tak naprawdę, laboratoria na terenie kamieniołomów miały zupełnie inne zadanie.
– Doprawdy? Jakież to?
– Jeszcze za Gierka rozpoczęto w nich produkcję naszej broni chemicznej.
– To ciekawe zagadnienie, ale nadal nie rozumiem, co to ma wspólnego z naszymi rozmowami.
– To proste. Zadanie zostało wykonane. Na bazie poniemieckich zasobów wyprodukowaliśmy ponad dwie tony jednego z najbardziej śmiercionośnych gazów, jakie poznał człowiek. Polak potrafi, jak to mówią, panie hrabio.
– Cóż, wprawdzie natura była dla nas skąpa i nie wyposażyła ludzi w organa chroniące przed gazem, ale od czegóż są maski przeciwgazowe. Zresztą, pomijając już aspekty humanitarne, kompleks lotniska jest dostatecznie zabezpieczony przed tego typu atakami. Rosjanie byli zdecydowani pod tym względem i dlatego brali swoją miarę przy projektowaniu podobnych miejsc. Zapewne udałoby się zagazować nieszczęśników przy wlotach korytarzy, ale zajęłoby to tyle czasu, że reszta wykonałaby zadanie zniszczenia samolotów i tanków.
– Zatem przyjąłby pan za pewnik, że nie zawaham się użyć tych gazów, by odbić lotnisko.
– Muszę uczciwie przyznać, że takie założenie nie wydałoby mi się nierealne.
– To proszę posłuchać mojej propozycji. Godzina na opuszczenie lotniska i pozostawienie sprzętu w stanie nienaruszonym. Za to udzielam gwarancji na wolne opuszczenie Borów, po wcześniejszym rozbrojeniu wszystkich, którzy się poddadzą.
– A alternatywa?
– Atak chemiczny...
– Jak już mówiłem, podjąłbym to ryzyko...
– ...na Poznań.
Hrabia zamilkł. Spojrzał prosto w zimne oczy Sobieszczuka. Starał się wywnioskować z tego spojrzenia, na ile słowa Burmistrza mogły być blefem, ale w beznamiętnych, stalowych źrenicach nie znalazł najmniejszej wskazówki. Za to twarz kanclerza zdawała się wyjaśniać sprawę. Przerażenie człowieka, który wierzy w to, co przed chwilą usłyszał, było bardzo przekonujące.
– Nie odważyłby się pan na taki czyn...
– A co mogłoby mnie przed tym powstrzymać? Opinia publiczna? Ta po naszej stronie wychwalałaby mój postępek pod niebiosa. W końcu oszczędziłbym tym życie setek naszych żołnierzy i zdobył upragnione czołgi. A opinia waszej strony? Powiedzmy, że zapadłoby tam wymowne milczenie, by nie powiedzieć: martwa cisza.
Banecki pokiwał głową.
– To mocny argument, przyznaję, że musiałbym wziąć pod rozwagę pańskie słowa.
– Dla dodania im powagi, mógłbym nakazać zrzucenie kilku pojemników, tak na zachętę...
– To jednak nie poker. – Hrabia opuścił wzrok. – Poddaję się. Znając moich partnerów z Rady zapewne wygrałby pan to starcie.
– Dla pańskiej informacji, panie hrabio. – Burmistrz wstał ze swojego fotela i podszedł do drewnianej skrzyni, stojącej w kącie. Podniósł wieko i wyjął z wnętrza żółty pojemnik oznaczony serią cyfr. Położył go przed Baneckim na stole. – Oto wszystko, co pozostało po projekcie „Śniadecki”. Jeden, jedyny pojemnik sarinu. Na dodatek pusty, jego zawartość pomogła w pewnym... oczyszczeniu. Nie ma polskiego arsenału chemicznego. Niestety, to tylko kolejny mit, który jednak mógł okazać się bardzo przydatny w konkretnych okolicznościach.
* * *
– Nie dajmy się zwariować – stwierdził Zawada. – Jeśli nawet zaminowali ten teren, to wstrząsy sejsmiczne skutecznie zlikwidowały takie przeszkody.
– Tak pan sadzi? – Filipek nadal był nastawiony sceptycznie.
– Owszem, spójrzcie na to. – Wskazał pryzmę kamieni, leżących pod ścianą po prawej.
Przerzucił kilka z nich i wydobył to, czego szukał, fragment metalu wbity w jedną z brył. Adamczyk przyjrzał się odłamkowi w świetle latarki.
– Mina przeciwpiechotna. Nie ma wątpliwości.
– To co? Idziemy?
– Sprawdźmy najpierw halę – zaproponował Adamczyk. – Potem sprowadzimy kilku saperów, techników. Założymy oświetlenie i zajmiemy się przeszukiwaniem reszty.
– To niegłupia myśl – poparł kolegę drugi z komandosów.
– Zgoda. – Zawada niechętnie, przystał na odłożenie wyprawy w głąb tunelu.
Zgasili latarki i ponownie, opierając się tylko na przyrządach optycznych, ruszyli na zwiedzanie ogromnej konstrukcji. Po kwadransie mieli już dokładny obraz całości. Znaleźli jeszcze trzy podobne tunele i prowadzące w górę jednej ze ścian hali, metalowe schody. Miały co najmniej dziesięć kondygnacji i niknęły gdzieś wysoko w mroku.
– Proponuję wracać do windy – powiedział Adamczyk, gdy znaleźli się u podnóża schodów. – Wezwiemy tu dwie drużyny saperskie i ściągniemy trochę lekkiego sprzętu. Nie uśmiecha mi się bieganie po tych korytarzach bez rozpoznania...
– Nie ciekawi cię, co znajdziemy? – zapytał Zawada.