Nie bardziej niż goryle Kuklata pilnujący dowożonych na parkingi diewoczek. Mimo to szczęściarze, którym udało się na tę służbę załapać, uważali się za coś nieskończenie lepszego niż zwykli mołodcy i uzurpowali sobie te same prawa, które przysługiwały strzelcom z międzynarodowego kontyngentu. W istocie, oczywiście, ani się do nich umywali. Tamtych, w ich pancerzach i wielkich hełmach nafaszerowanych elektroniką, zwykły człowiek, uzbrojony jedynie w automat, po prostu nie miał szansy pokonać. Ale dlatego też byli zbyt cenni, aby pilnować trupów.
Tak czy owak, plany na wieczór wzięły w łeb i Perhat ruszył z powrotem, starannie osłaniając dłonią nie mogącą się doczekać otwarcia butelkę na udzie. Kiedy był już nisko, gdzieś w jednej trzeciej zbocza, przypomniał sobie, że przecież nie ma co ze sobą zrobić. Przecież w przypływie wspaniałomyślności oddał kabinę ciężarówki, aż do drugiej nad ranem, swojemu pomocnikowi, a na przysłuchiwanie się opowieściom o zakonnicach z trumnami, o przydrożnych zjawach wieszczących nieszczęścia, o drzewach płaczących głosem niemowlęcia i temu podobnych ślicznościach nie miał za grosz nastroju.
Pomyślał sobie, że powinien teraz pójść do Jacqueline. Pójść, zapukać do drzwi jej furgonetki, a kiedy doktor Tenard otworzy, oznajmić jej z szerokim uśmiechem, że, chce czy nie, musi go przyjąć na noc, bo nie ma gdzie spać.
Tylko że zamiast niej najprawdopodniej otworzyłby mu Claude. Przypomniał sobie jego słowa o kudłatym dzikusie i natychmiast z wściekłością odrzucił myśl o złożeniu pani doktor wizyty. Też mi coś. Miewał dziesiątki ładniejszych dziewczyn, i to takich, dla których stanowił niedościgłe marzenie.
W końcu nie pozostało mu nic innego, niż usiąść w wysokiej trawie obok ścieżki, oprzeć plecy o zmurszały pień i pić w samotności.
I to właśnie robił.
Słabe światła u jego stóp kołysały się coraz bardziej i odpływały. Odpływała też dręcząca go od rana złość. Za to z każdym kolejnym łykiem alkoholu, rozpuszczanym na języku, narastało poczucie niezaspokojenia.
Siedział tak już dość długo, kiedy na ścieżce, wiodącej do obozowiska, zobaczył zbliżającą się powoli postać. Szczupłą, niewysoką postać w narzuconej na ramiona bluzie.
Szła powoli, uważnie stawiając stopy. Co jakiś czas przystawała, by przez dłuższą chwilę wpatrywać się w wierzchołek wzgórza. Im dalej była od obozowiska, tym przystanki te stawały się częstsze.
To była Jacqueline. Czekał nieruchomo, starając się oddychać jak najciszej, aż znalazła się niemal na wyciągnięcie ręki.
– Niebezpiecznie tak chodzić samej po nocy, madame le docteur – odezwaÅ‚ siÄ™ wtedy.
Miał wrażenie, że dostrzegł w jej oczach błysk ulgi.
Zbliżyła się.
– Przecież sam pan mówiÅ‚, że to bezpieczne miejsce. Ze na wzgórzu jest posterunek.
Tak. Zapomniałem tylko powiedzieć, że ten posterunek pilnuje umarłych, a nie żywych. Usiadła na trawie obok niego.
– UmarÅ‚ych?
– Dwa miesiÄ…ce temu byÅ‚a tu strzelanina miÄ™dzy ludźmi Skrebeca a drużstwem z Krasnodaru. ByÅ‚o parunastu zabitych. Skrebecowi pochowali swoich na tym wzgórzu. I teraz ich pilnujÄ…. Proste.
Potrząsnęła lekko głową.
– Jeszcze jedna rzecz, której nie rozumiem. Po co pilnować zabitych? MogÄ… uciec?
– Po to, żeby koÅ‚choźnicy ich nie wykopali i nie obdarli– odparÅ‚ tonem, jakim wyjaÅ›nia siÄ™ oczywiste rzeczy maÅ‚emu dziecku. – Å»oÅ‚nierza chowa siÄ™ w porzÄ…dnym ubraniu, w butach, z caÅ‚ym mnóstwem cennych drobiazgów. Taki tutaj panuje fason. CzÅ‚owiek po to sÅ‚uży jakiemuÅ› drużstwu, firmie czy zwiÄ…zkowi, żeby mieć za to tÄ™ odrobinÄ™ przywilejów, jakie odróżniajÄ… żoÅ‚nierza od zwykÅ‚ej ludzkiej mierzwy. Każdy komandir czy ataman musi o tym pamiÄ™tać, inaczej straciÅ‚by twarz. JeÅ›li kogoÅ› zabijÄ… w sÅ‚użbie, szef ma psi obowiÄ…zek urzÄ…dzić mu przyzwoity pochówek. Å»oÅ‚nierza nie można po prostu rzucić do doÅ‚u i zasypać jak byle kogo. I nie można pozwolić, żeby mu potem miejscowe hieny zakłócaÅ‚y wieczny odpoczynek. A Skrebec, jeÅ›li gdzieÅ› zabijÄ… mu czÅ‚owieka, zawsze stawia przy grobie wartÄ™, póki trup i wszystko, co przy nim, nie przegnije. To znaczy, na jakieÅ› trzy miesiÄ…ce.
– Pan piÅ‚ – stwierdziÅ‚a nieoczekiwanie, jakby znajdowali siÄ™ w kraju, gdzie picie jest czymÅ› dziwnym.
Parsknął przez nos, ni to śmiechem, ni z irytacji.
– PiÅ‚em, cholera. A co pani myÅ›li? Tutaj, w tym odlegÅ‚ym, strasznym kraju, pomiÄ™dzy tyloma strasznymi ludźmi, czÅ‚owiek czasem tak bardzo potrzebuje sobie golnąć, że nie idzie przeżyć.
Zamilkła, urażona. Tak, do tego przejawiał nieludzki talent. Gdyby za prawienie złośliwości pani doktor Tenard ktoś płacił pieniądze, byłby ustawiony do końca życia.
SiedziaÅ‚a tak blisko, oparta o ten sam zmurszaÅ‚y pieÅ„– starczyÅ‚oby wyciÄ…gnąć rÄ™kÄ™, aby pogÅ‚adzić jej kolano. OdrzuciÅ‚a gÅ‚owÄ™ do tyÅ‚u i spoglÄ…daÅ‚a w rozgwieżdżone niebo.