Szli naprzód Tatarzy Wierszułła, za nimi Kozacy Poniatowskiego, potem dragonia, armaty
Wurcla, a piechoty i husarie na ostatku. Pan Zagłoba jechał przy Skrzetuskim, ale wiercił się
jakoś na kulbace i widać było, że wobec bliskiej bitwy niepokój go ogarnia.
– Mości panie – rzekł do Skrzetuskiego szepcąc cicho, jakby się bał, by go kto nie podsłu-
chał.
– A co waszmość powiesz?
– Czy to husarze pierwsi uderzą?
– Mówiłeś waćpan, żeś stary żołnierz, a nie wiesz, że husarzy konserwuje się do rozstrzy-
gnięcia bitwy w chwili, gdy nieprzyjaciel najbardziej siły wytęży.
– Wiem ci ja to, wiem, alem się chciał upewnić.
Nastała chwila milczenia. Po czym pan Zagłoba zniżył głos jeszcze bardziej i pytał dalej:
– Czy to Krzywonos z całą potęgą?
– Tak jest.
– A ile prowadzi?
– Razem z czernią sześćdziesiąt tysięcy ludzi.
– O, do diabła! – rzekł pan Zagłoba.
Skrzetuski uśmiechnął się pod wąsem.
– Nie myśl waćpan, że ja się boję – szeptał dalej Zagłoba – ale mam krótki oddech i nie lu-
bię tłoku, bo gorąco, a jak gorąco, to już nic po mnie. Bodaj to w pojedynkę sobie radzić!
Człek przynajmniej fortelów może zażyć, a tu nic i po fortelach. Nie głowa, jeno ręce wygry-
wają. Tu ja głupi przy panu Podbipięcie. Mam na brzuchu te dwieście czerwonych złotych, co
mi je książę darował, ale wierzaj mi waszmość, że brzuch wolałbym mieć gdzie indziej. Tfu!
tfu! nie lubię ja tych wielkich bitew! Niech je zaraza tłucze!
– Nic waści nie będzie. Nabierz ducha.
– Ducha? Tego ja się tylko przecie boję, że męstwo roztropność we mnie zwycięży! Nad-
tom zapalczywy... A miałem zły omen: gdyśmy siedzieli przy ognisku, dwie gwiazdy spadło.
Kto je wie?... może która moja!
– Za dobre uczynki Bóg waszmości nagrodzi i w zdrowiu zachowa.
– Byle mi za wcześnie nagrody nie obmyślił!
– Czemużeś nie został przy taborach?
– Myślałem, że przy wojsku bezpieczniej.
– Bo i tak jest. Obaczysz waćpan, że to nic wielkiego. My już zwyczajni, a consuetudo al-
tera natura. Ot, już Słucz i Wiszowaty Staw.
Istotnie wody Wiszowatego Stawu oddzielone od Słuczy długą groblą, zabłysły w oddale-
niu. Wojska zatrzymały się naraz na całej linii.
– Czy to już? – spytał pan Zagłoba.
– Książę szyk będzie sprawiał – odparł pan Skrzetuski.
– Nie lubię tłoku!... powtarzam waści... nie lubię tłoku.
230
– Husaria na prawe skrzydło! – rozległ się głos służbowego, który od księcia przypadł do
pana Jana.
Rozwidniło się zupełnie. Łuna zbladła w blaskach wschodzącego słońca, złociste promie-
nie odbiły się w ostrzach husarskich kopii i zdało się, że nad rycerzami płoną tysiące świec.
Po sprawieniu szyków wojsko nie ukrywając się już dłużej zaśpiewało w jeden głos: „Witaj-
cie, podwoje zbawienia!” Potężna pieśń rozbiegła się po rosach, uderzyła się o bór sosnowy i
odbita echem, wzleciała ku niebu.
Nareszcie brzeg po drugiej stronie grobli zaczernił się, jak okiem sięgnąć, chmarami koza-
ctwa; pułki płynęły za pułkami, konni Zaporożcy zbrojni w długie spisy, pieszy lub z samo-
pałami i fale chłopstwa zbrojnego w kosy, cepy i widły. Za nimi widać było jak we mgle ol-
brzymi tabor niby miasto ruchome. Skrzypienie tysięcy wozów i rżenie koni dochodziło aż do
uszu książęcych żołnierzy. Kozactwo jednak szło bez zwykłych wrzasków, bez wycia i za-
trzymało się po drugiej stronie grobli. Dwie przeciwne potęgi patrzyły czas jakiś na się w mil-
czeniu.
Pan Zagłoba trzymając się ciągle przy Skrzetuskim spoglądał na owo morze ludzkie i mru-
czał:
– Jezu Chryste, po cóżeś stworzył tyle tego tałatajstwa! To chyba sam Chmielnicki z czer-
nią i wszystkimi wszami! Nie rozpusta-że to, powiedz mi waszmość? Czapkami nas pokryją.
A tak dobrze przedtem bywało w Ukrainie! Walą się i walą! bogdaj was diabli w piekle walili.
I wszystko to na naszą skórę. Bogdaj ich nosacizna zżarła!...
– Nie klnij waść. Dziś niedziela.
– A prawda, dziś niedziela, lepiej by o Bogu pomyśleć... Pater noster qui es in coelis...
Żadnego respektu od tych łajdaków spodziewać sięnie można... Sanctificetur nomen Tuum...
Co to się będzie działo na tej grobli!... Adveniat regnum Tuum... Już we mnie dech zaparło...
Fiat voluntas Tua... Bodajeście wyzdychali, hamany mężobójcze!... Patrz no waść! Co to?
Oddział złożony z kilkuset ludzi oderwał się od czarnej masy i sunął bezładnie ku grobli.
– To harcownik – rzecze pan Skrzetuski. Zaraz nasi ku nim wyjadą.
– Czy to już koniecznie bitwa się zacznie?
– Jak Bóg na niebie.
– Niech to diabli porwą! – (Tu zły humor pana Zagłoby nie miał już miary.) – A waść to
patrzysz jakby na teatrum w mięsopust! – wykrzyknął z niechęcią do Skrzetuskiego – jakby
nie o waści skórę chodziło!
– My już zwyczajni, mówiłem.
– I pewnie na harce ruszysz?
– Nie bardzo to przystoi rycerzom spod górnych znaków na pojedynkę z takim nieprzyja-
cielem się bić; nie czyni tego, kto powagę kocha. Ale w tych czasach nikt nie ma względu na
godność.
– Idą już i nasi, idą! – wykrzyknął pan Zagłoba widząc kraśną linię dragonów Wołodyjow-
skiego posuwającą się truchtem ku grobli.
Za nimi ruszyło po kilkanaście ochotnika spod każdej chorągwi. Poszli między innymi: ru-