Powiedział Chesterowi o swoich zamiarach i wkrótce otrzymał osiodłanego konia. Nie minęła godzina, jak ruszył w prawie trzydziestokilometrową podróż. Jechał przez Cambridge, przebył Charles River po Wielkim Moście i zbliżał się do Bostonu drogą na Roxberre, od południowego zachodu.
Jadąc wąskim pasmem półwyspu Shawmut, odczuwał coraz większy niepokój. Dręczyło go pytanie, co zrobi, jeśli Samuel nie zechce lub nie będzie mógł mu pomóc. Nic nie przychodziło mu do głowy. To była naprawdę ostatnia szansa.
Gdy przekraczał ceglane fortyfikacje bramy miejskiej, jego wzrok mimowolnie powędrował ku szubienicy, z której zwisał świeży trup. Na to bezlitosne przypomnienie dreszcz przebiegł mu po plecach. Natychmiast popędził konia.
Ale południowy zgiełk Bostonu, który liczył ponad osiemset domostw i ponad sześć tysięcy mieszkańców, opóźnił tempo podróży. Była już prawie pierwsza, gdy Ronald zajechał do domu Samuela na południowym krańcu miasta. Zsiadł z konia i uwiązał go do palisady.
Zastał Samuela w salonie palącego długą fajkę, jak zwykle po południowym posiłku. Zauważył, że w ostatnich latach przyjaciel wyraźnie nabrał ciała i dostojeństwa i w najmniejszym stopniu ie przypomina już młodego zawadiaki, z którym w latach szkolnych ślizgał się po Charles River.
Samuel ucieszył się na widok Ronalda, ale powitał go z pewną powściągliwością. Domyślił się celu jego odwiedzin, zanim jeszcze Ronald wspomniał o tragicznym położeniu Elizabeth. Potwierdził to, co powiedział Jonathan Corwin; wina Elizabeth została niezbicie ustalona. Ronald zgarbił się na krześle i odetchnął głęboko, próbując powstrzymać łzy. Nie wiedział, co począć. Poprosił gospodarza o kufel piwa. Gdy Samuel powrócił niosąc trunek, Ronald zdołał odzyskać panowanie nad sobą. Pociągnąwszy długi haust, spytał Samuela o charakter dowodu, który został użyty przeciwko jego żonie.
- Wzdragam się rzec ci o tym - powiedział Samuel.
- Dlaczegóż to? - Widoczne zmieszanie przyjaciela podsyciło ciekawość Ronalda. Nie przyszło mu do głowy, żeby spytać Jonathana, co to za dowód. - Mam przecież prawo wiedzieć.
- W istocie - odparł Samuel, jednak wciąż z wahaniem.
- Powiedz, proszę. Ufam, że dzięki temu zrozumiem tę nieszczęsną sprawę.
- Najlepiej będzie, jeśli odwiedzimy mojego serdecznego druha, wielebnego Cottona Mathera. - Samuel wstał. - Ma on lepsze rozeznanie w tym, co się tyczy niewidzialnego świata. Będzie umiał ci doradzić.
- Chylę czoła przed twoim osądem - rzekł Ronald podnosząc się.
Powozem Samuela pojechali prosto do Old North Church. Od posługaczki dowiedzieli się, że wielebny Mather jest w swoim domu, na rogu Middle Street i Prince Street. Jako że było to bardzo blisko, poszli tam piechotą. Poza tym wygodniej im było zostawić powóz na placu przed kościołem.
Na pukanie Samuela drzwi otworzyła młodziutka pokojówka, która wprowadziła ich do salonu. Wielebny Mather pojawił się z najwyższym pośpiechem i powitał ich wylewnie. Samuel wyjaśnił cel ich odwiedzin.
- PojmujÄ™.
Wielebny Mather wskazał im krzesła. Wszyscy usiedli.
Ronald przyglądał się duchownemu. Poznał go już kiedyś. był od nich młodszy; skończył Kolegium Harvarda w 1678 oku, siedem lat po nich. Mimo to zaczął już zdradzać pewne cechy, które Ronald zauważył przedtem u Samuela, i to z tych samych przyczyn. Przybył na wadze. Nos miał czerwony i z lekka powiększony, a twarz nabrała ciastowatej konsystencji. Ale oczy lśniły mu inteligencją i płomienną stanowczością.
- Całym sercem jestem z tobą w twoich strapieniach - zwrócił się do Ronalda. - Nam, śmiertelnym, trudno nieraz pojąć wyroki Pańskie. Głęboko smuci mnie nie tylko twoja tragedia, ale i wszystkie wydarzenia w Salem. Ludnością zawładnął duch niepokoju i zamętu i lękam się, że ster spraw może łacno wymknąć się nam z rąk.
- W tej chwili przede wszystkim obchodzi mnie los mojej żony - odparł Ronald.
Nie przyszedł tu na kazanie.
- Tak też być powinno - przytaknął wielebny Mather. - Ale ważne jest, byś rozumiał, że my, to jest duchowieństwo i władze świeckie, musimy myśleć o całej wspólnocie. Spodziewałem się, że szatan zechce wkraść się między nas. W tej diabelskiej sprawie jedynym pocieszeniem może być to, że dzięki twojej żonie wiemy, gdzie uderzył.
- Chcę się zapoznać z dowodem użytym przeciwko mojej żonie.
- Owszem, pokażę ci go. Pod warunkiem że nikomu nie wyjawisz jego natury. Lękamy się bowiem, że jego ujawnienie mogłoby wywołać jeszcze większe wzburzenie i jeszcze bardziej rozpalić głowy w Salem.
- A jeśli zechcę odwołać się od wyroku?
- Nie zechcesz, gdy zobaczysz ten dowód. Co do tego możesz mi zaufać. Czy mam twoje słowo?
- Masz je - rzekł Ronald. - Pod warunkiem że nie odmawia mi się prawa do apelacji.
Wszyscy trzej wstali. Wielebny Mather poprowadził ich do piwnicy. Zapalił kaganek i zaczęli schodzić po kondygnacji kamiennych schodów.
- Omawiałem tę rzecz szczegółowo z moim ojcem, Increase'em Matherem - mówił wielebny Mather przez ramię. - Jesteśmy zgodni co do tego, że jako namacalny dowód istnienia niewidzialnego świata ma ona nieocenioną wagę dla przyszłych pokoleń. Dlatego też uważamy, że właściwym dlań miejscem jest Kolegium Harvarda. Jak ci wiadomo, mój ojciec jest obecnie jego urzędującym rektorem.