Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Chciałem obejść tę boczną i miłą uliczkę, po której tyle ranków schodziłem, na którą patrza-
łem ciągle lat kilka ze swojego okna w pałacu Zamoyskich, na której czytałem po raz pierw-
szy Grażynę i spostrzegłem jednę, miłego mi dotąd wspomnienia twarzyczkę. Właśnie byli-
37
śmy już naprzeciw mojego niegdyś okna, gdyśmy spostrzegli idącego ku nam mężczyznę, z
głową schyloną i zatopionego w myślach. Usłyszawszy, widać, nasz głos, podniósł głowę,
spojrzał na mojego przyjaciela, odwrócił się i poszedł nazad.
– Zejdźmy na bok – rzekÅ‚ do mnie mój kolega – jest to odludek, dla którego spotkanie
znajomego jest rzeczÄ… bardzo przykrÄ….
Zeszliśmy więc na prawo; lecz uderzony wyrazem tej twarzy niegdyś pięknej, dziś pokry-
tej bladością i napiętnowanej ciężkim smutkiem, zapytałem mego towarzysza, czy zna tego
pana.
– Znam go dobrze – odpowiedziaÅ‚ – byliÅ›my niegdyÅ› w jednym biurze i w kilku zdarze-
niach oddałem mu niewielkie przysługi. Od lat siedemnastu biedny ten człowiek porzucił
urząd i żyje zupełnie samotnie. Co to dziś mamy?
– PiÄ…tek – odpowiedziaÅ‚em.
– A, to jego dzieÅ„ – rzekÅ‚ mój towarzysz. – Każdy wtorek i piÄ…tek od godziny jedenastej do
ciemnej nocy przepędza na tej ulicy i to cała jego rozrywka.
– Dlaczegoż tylko w te dni? – zapytaÅ‚em.
– Z tym siÄ™ Å‚Ä…czy smutna historia, która stanowczo na jego życie wpÅ‚ynęła.
– Czy ci ona wiadoma? – zapytaÅ‚em znowu.
– Znam jÄ… dobrze – odpowiedziaÅ‚ – i ze wszystkimi szczegółami. SÅ‚yszaÅ‚em jÄ… nieraz z ust
tego biedaka i czytałem opisaną przez niego samego, gdy się tłumaczył przed sądem krymi-
nalnym.
– Aj! – krzyknÄ…Å‚em uradowany – siÄ…dźmy pod tym kasztanem i opowiedz mi to.
– Kiedy bo wam autorom niebezpiecznie powierzać takie rzeczy. Co tylko pochwycicie,
zaraz czym prędzej rzucacie na papier, a potem z mokrym jeszcze rękopismem biegniecie do
drukarni i... – zatrzymaÅ‚ siÄ™ i uÅ›miechnÄ…Å‚ siÄ™ zÅ‚oÅ›liwie.
– I psujemy – rzekÅ‚em. – Czy to chciaÅ‚eÅ› powiedzieć?
– ZgadÅ‚eÅ› – odpowiedziaÅ‚. – Rzadko który z was umie opowiadać tak, żeby byÅ‚o nie widać
waszych własnych łatek, którymi szpecicie jednostajną materią, dostarczoną wam przez natu-
rę. Wam się zdaje, że trzeba koniecznie rzeczy nadzwyczajnych, jakichciś wypadków niespo-
dziewanych; kiedy tymczasem życie jest to rzecz niezmiernie prosta, a wszystko, co nas w
jego obrazie interesuje, zamyka się w głowie i w sercu ludzi, których malujecie.
– Jest w tym cokolwiek prawdy, ale wiÄ™cej przesady –odpowiedziaÅ‚em. – Trzeba, żeby i
osnowa była trochę obudzająca ciekawość. Na takiej kanwie wyszywają usposobienia moral-
ne i uczucia osób działających. Nie lubię ja i sam owych mniemanych sekretów komedyjnych
i niespodzianych, toteż i łają mnie za to więcej, niż zasługuję; wszakże wybieram zawsze ta-
kie przedmioty, które by mi dały powód odkryć jakąś interesującą stronę serca lub umysłu.
Historia tego pana musi ją mieć także, kiedyś o niej wspomniał. Inaczej nie zrobiłbyś był żad-
nej wzmianki.
– To prawda – rzekÅ‚ mój towarzysz.
– Opowiedz wiÄ™c jÄ…, proszÄ™ ciÄ™.
– Ale nie bÄ™dziesz pisaÅ‚? – rzekÅ‚, patrzÄ…c mi w oczy.
– Za to nie rÄ™czÄ™ – odpowiedziaÅ‚em. – MogÄ™ ci wszakże dać sÅ‚owo, że nic nie dodam i tak
napiszÄ™, jak opowiesz.
Przystał na ten warunek mój towarzysz. Usiedliśmy w miejscu ustronnym, skąd widać było
ową ulicę i przechadzającego się po niej człowieka, którego część życia miałem usłyszeć, i
oto jest opowiadanie mojego towarzysza, wiernie i bez żadnych dodatków spisane:
– Ten pan nazywa siÄ™ MichaÅ‚ Studnicki. Ma on wielki dom na Lesznie, który mu przynosi
dochód znaczny i aż nadto wystarczający na jego utrzymanie. Wkrótce po przyjeździe naszym
z Krzemieńca poznałem się z nim, gdyż weszliśmy do jednego biura. Nie byliśmy z początku
wielkimi przyjaciółmi, zbliżyliśmy się jednak dosyć, może przez kontrast naszych charakte-
rów. Ja, zawsze zimny matematyk, jak wiesz, widziałem na świecie same tylko liczby.
38
Uśmiechy ładnych ustek, wejrzenia ślicznych oczek, ukłony grzecznych panów, zimne ski-
nienia głową naczelników, nawet uściski kolegów redukowałem zawsze na liczby większe lub
mniejsze, które się dawały sumować lub odciągać. Pan Michał był zupełnie inny. Każdą myśl
maczał wprzód, że tak powiem, w sercu, nim ją odział w słowa. Wszakże nie sądź, aby to był
mazgaj płaksiwy i tchórzliwy. Owszem, gdy tego była potrzeba, działał z wytrwałością i od-
wagą, właściwą takim głębokim i melancholicznym charakterom. Właśnie ta wytrwałość i ten
upór w uczuciach i postanowieniach przyprowadził go do tego stanu, w jakim go widzisz; bo
gdy co raz weszło do jego głowy i serca, już tam zostało na zawsze. Gdy sobie postanowił co

Podstrony