Kiedy jednak siedziałem tak z niewzruszoną twarzą - przykład czeladnika, którego jedynym pragnieniem jest słuchać i być posłusznym poczułem palący wstyd. Nie był tak dokuczliwy jak ten spowodowany myślą o hańbie, na jaką naraziłem nasze bractwo, ale za to świeższy i bardziej przykry, bo nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić do jego obecności. Wywołany był moim pragnieniem natychmiastowego wyruszenia w drogę - moje stopy tęskniły za dotykiem trawy, oczy za nowymi widokami, a płuca za świeżym, czystym powietrzem odległych bezludnych miejsc.
Zapytałem mistrza Palaemona, gdzie mam się udać w poszukiwaniu tego miasta.
- W dół Gyoll, blisko morza. - Przerwał nagle, jak się to często zdarza starym ludziom. - Nie, nie. O czym ja myślę? W górę Gyoll, oczywiście. - I w tym samym momencie setki mil maszerujących niestrudzenie fal, piasek i krzyki ptaków rozpłynęły się w nicości. Mistrz Palaemon wyjął z szafy mapę, rozwinął ją, po czym nachylił się tak nisko, że soczewki, przez które patrzył niemal dotykały jej powierzchni.
- Tutaj - powiedział, wskazując mi małą kropkę na brzegu cienkiej kreski rzeki, w pobliżu leżących w dolnej części jej biegu katarakt. - Jeśli ma się pieniądze, można odbyć tę podróż łodzią, ale ciebie czeka piesza wędrówka.
- Rozumiem - odparłem. Chociaż pamiętałem o spoczywającej w bezpiecznym ukryciu cienkiej sztuce złota, którą otrzymałem od Vodalusa, wiedziałem; że nie wolno mi tego wykorzystać. Wolą konfraterni było oddalić mnie tylko z taką ilością pieniędzy, jaką mógł posiadać młody czeladnik i zarówno przez wzgląd na roztropność jak i poczucie honoru powinienem przy tym pozostać.
Jednocześnie zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że nie było to w porządku. Jest wielce prawdopodobne, że gdybym nie zobaczył wówczas kobiety o twarzy w kształcie serca i nie otrzymał tej monety, nie zaniósłbym póĄniej noża Thecli, przekreślając tym samym swoją przyszłość w bractwie. W pewnym sensie zawdzięczałem tej monecie życie.
Dobrze więc - pozostawię za sobą całą moją dotychczasową przeszłość.
- Severianie! - dobiegł mnie podniesiony głos mistrza Palaemona. - Nie słuchasz, co do ciebie mówię. Podczas lekcji nigdy ci się to nie zdarzało.
- Przepraszam. Myślałem o wielu różnych rzeczach.
- Nie wątpię. - Po raz pierwszy naprawdę się uśmiechnął i przez chwilę wyglądał jak ten mistrz Palaemon, którego zapamiętałem z mojego dzieciństwa. - Dawałem ci dobrą wskazówkę dotyczącą czekającej cię podróży. Teraz będziesz musiał dać sobie radę bez niej, ale pewnie i tak byś o niej szybko zapomniał. Co wiesz o drogach?
- Tyle, że nie należy z nich korzystać. Nic więcej.
- Zamknął je autarcha Maruthas. Miałem wtedy twoje lata. Wszelkie podróże sprzyjają rozkoszom, on zaś chciał, żeby wszystkie towary przybywały do miasta i opuszczały je drogą wodną, gdzie łatwo jest je oclić. Prawo to pozostało w mocy do dziś i jak słyszałem, na wszystkich drogach w pięćdziesiąt mil usytuowane są silne posterunki. Same drogi jednak istnieją, chociaż są w złym stanie i podobno pod osłoną nocy niektórzy z nich korzystają.
- Rozumiem. - Zamknięte czy nie, na pewno mogą znacznie ułatwić mi wędrówkę.
- Wątpię, czy rzeczywiście rozumiesz. Chcę cię ostrzec. Są strzeżone przez konne patrole mające rozkaz zabijać każdego, kogo napotkają, a ponieważ wolno im łupić tych, których pozbawią życia, nie są zbytnio skłonni słuchać jakichkolwiek wyjaśnień.
- Rozumiem - powtórzyłem tym razem z większym przekonaniem, a w duchu zastanowiłem się, skąd też ma tak dokładne wiadomości na temat podróżowania.
- To dobrze. Dzień zbliża się już do połowy. Jeżeli chcesz, możesz przespać tu jeszcze tę noc i wyruszyć rano.
- Musiałbym spać w celi?
Skinął głową. Chociaż wiedziałem, że właściwie nie jest w stanie dostrzec mojej twarzy, czułem się tak, jakby jakaś jego cząstka dokładnie mi się przypatrywała.