Zatrzymywał na Dei – wątłej, bladej
– swą przenikliwą źrenicę i pomrukiwał: „Wielkie to szczęście, że jest ona szczęśliwa.”
Niekiedy zaś tak mawiał: „Jest szczęśliwa, aby utrzymać się w zdrowiu.”
Potrząsał głową i wczytywał się uważnie w Avicennę, w przekładzie Vopiscusa Fortunatusa,
Louvain, 1650. Miał tę księgę i otwierał ją często w miejscu traktującym o niedomaganiach
serca.
Dea męczyła się łatwo, oblewały ją poty, miewała duszności i jak wiemy, odpoczywała
zawsze w ciągu dnia. Pewnego razu, kiedy spała leżąc na niedźwiedziej skórze, a Gwynplaine
wyszedł był właśnie, Ursus pochylił się ostrożnie i przyłożył ucho do jej piersi po stronie serca.
Przysłuchiwał się przez czas pewien, po czym podniósł się i szepnął:
– Byleby tylko nie spotkał jej żaden wstrząs. Pęknięcie powiększyłoby się szybko.
Tłumy cisnęły się w dalszym ciągu na przedstawienia Chaosu zwyciężonego. Powodzenie
Człowieka Śmiechu wydawało się nie do wyczerpania. Przychodzili wszyscy; był to teraz nie
tylko sam Southwark, był to już po trosze i Londyn. Publiczność stawała się coraz bardziej
różnorodna, nie składała się już z samych prostych marynarzy i woźniców. Zdaniem imć
Niclessa, znawcy wszelakiej hołoty, napotkać można było teraz wśród gawiedzi i szlachtę, i
baronetów przebranych w proste suknie. Przebranie – to jedna z radości pychy, a podówczas
było to bardzo w modzie. Wmieszana w prosty tłum arystokracja – to dobry znak, wskazujący,
że powodzenie Gwynplaine'a rozszerza się na cały Londyn. Sława Gwynplaine'a zdecydowanie
wkroczyła w wielki świat. Naprawdę, Człowiek Śmiechu był na ustach całego Londynu.
Mówiono o nim nawet i w Mohock-Klubie, gdzie bywali tylko lordowie.
33
Mieszkańcy „Zielonego Pudła” nawet się tego nie domyślali; żyli wyłącznie własnym
szczęściem. Największą radością Dei było dotykanie każdego wieczora zmierzwionych i
szorstkich włosów Gwynplaine’a. W miłości nic nie jest w stanie dorównać przyzwyczajeniu.
Streszcza się w nim całe życie. Codzienny powrót gwiazdy to też przyzwyczajenie wszechświata.
Natura jest jak kochanka, słońce jak kochanek.
Światło jest olśniewającą kariatydą dźwigającą świat. Co dzień przychodzi potężna chwila,
kiedy ziemia, okryta nocą, opiera się o wschodzące słońce. Dea, ślepa, czuła w sobie ten sam
powrót ciepła i nadziei, kiedy kładła rękę swoją na głowie Gwynplaine'a.
Dwa mroczne istnienia nawzajem się ubóstwiające, miłość w pełni milczenia – przetrwać
tak można całą wieczność.
Pewnego wieczora Gwynplaine czując w sobie nadmiar szczęścia, co podobny do upojenia
zapachem, sprowadza błogie osłabienie, chodził wolno po łące, nie oddalając się nadmiernie
od „Zielonego Pudła”. Spacerował tak codziennie po zakończeniu przedstawienia. Zdarzają
się chwile, w których szczęście przepełnia człowieka, przelewa się przez brzegi jego serca.
Noc czarna była a przezroczysta; świeciły gwiazdy. Plac jarmarczny był pusty, na budach
rozrzuconych po Polu Tarrinzeau legł sen i zapomnienie.
Nie zgasło jeszcze jedno tylko światło: latarnia w gospodzie „Tadcaster”; uchylone drzwi
czekały na powrót Gwynplaine'a.
Dzwony pięciu parafialnych kościołów Southwarku wydzwoniły północ na różne tony,
jedne prędzej, drugie wolniej nieco.
Gwynplaine myślał o Dei. O czymże zresztą miałby marzyć? Tego wieczora jednakże,
dziwnie zmieszany, z uczuciem i błogim, i bolesnym zarazem, marzył o Dei, tak jak marzy
mężczyzna o kobiecie. I sam sobie czynił wyrzuty. Było to jakoś umniejszające. Pragnienia
małżonka rozpoczynały w nim samym swoje głuche natarcie. Niecierpliwość łagodna i stanowcza.
Przechodził przez niewidzialną linię; po jednej jej stronie znajduje się dziewica, po
drugiej – kobieta. Sam sobie zadawał pytania pełne niepokoju; rzec by można, że płonął wewnętrznym
rumieńcem. Gwynplaine z ubiegłych lat odmienił się, przeobraził w zupełnej nieświadomości
tajemnego rośnięcia. Z dawnego wstydliwego młodzieńca stawał się oto sam dla
siebie niepokojący, dziwny. Każdy z nas ma jedno ucho ze światła, przez które słyszy mowę
ducha, i drugie ucho z mroku, przez które słyszy mowę instynktu. W to ucho właśnie, potęgujące
wszelki dźwięk, szeptały mu głosy nieznane, czyniły obietnice. Choć najczystszym
byłby młodzieniec marzący o miłości, rzeczywistość ciała zawsze w końcu wyrastać zaczyna
pomiędzy nim i jego snem. Pragnienia tracą swoją przezroczystość. Niewymawialne wkracza
z nakazu natury do świadomości. Gwynplaine odczuwał oto jakieś nieokreślone bliżej pożądanie