Ale okazało
się, że wyposażenie w mikrofony wszystkich gawronów jest technicznie nie do
51
zrealizowania, a poza tym wściekle kosztuje, a jeśli ograniczy się liczbę wszczepów do wybranych egzemplarzy, to lecą one gdzie chcą, a już na pewno nie do
Amerykanów.
— Mów — poprosił dyrektor FSB.
— Zostawili fundament. Przeczyścili go, obmacali i obwąchali, wyjęli wszyst-
ko, co można było, ale podstawa została.
— Od fundamentu do gabinetu rezydenta nie da się sięgnąć. Dźwięk nie doj-
dzie.
Wywiadowca skinął głową. ,
— No to jak?
— Grubin — wypowiedział wywiadowca krótkie nazwisko.
— Czyżby?
— On ci.
— Czas go budzić — powiedział dyrektor FSB.
Grubin był agentem „śpiochem”, to znaczy takim „nieuczynnionym”. Niby
nie martwym, ale i nie żywym.
Zresztą, trudno by go było nazwać agentem, ponieważ on sam uważał siebie
za patriotę, a zgoła nie za agenta.
Ale już w czterdzieści minut po rozmowie FSB z SWZ, skromne audi na-
czelnika miejskiej służby bezpieczeństwa Wielkiego Guslaru, straszliwie zaskrzy-piawszy hamulcami, zatrzymało się przed domem numer 16 na ulicy Puszkina.
Naczelnik o nazwisku Policejmako, przemknąwszy przez podwórze pod okna-
mi skromnego grubinowskiego mieszkanka, zastukał do drzwi w umówiony spo-
sób: „Spartak-mistrzem-jest!”
Od sześciu lat Grubin nie słyszał tego stukania.
Drgnął.
Zebrał się na odwagę i podszedł do drzwi. Otworzył je. Wpuścił majora Poli-
cejmako. Przywitał się.
Major też się przywitał.
Miasto duże nie jest, wszyscy się znają.
— Kawa, herbata? — zapytał Grubin.
Policejmako pokręcił przecząco głową.
Przypatrywał się nastroszonemu mężczyźnie w średnim wieku, przygarbione-
mu i chudemu. Przypatrywał się Aleksandrowi Grubinowi, znanemu w mieście
wynalazcy i dziwakowi.
Grubin wyjął z szafy napoczętą butelkę „Guslarskiego Absolutu”.
Wypili z Policejmako za spotkanie, za miniony Nowy Rok, za Dzień Niepod-
ległości.
— Ta twoja zaczęła pracować — powiedział Policejmako.
— A ty skąd wiesz, majorze? — zapytał Grubin.
— Jeśli się nie mylę, to będę generał-majorem — odezwał się Policejmako.
52
Wypili za to. Pomilczeli znacząco. Grubin wspominał.
Pięć czy może siedem lat wcześniej, kiedy budowa ambasady była jeszcze
na etapie planowania, profesor Minc, który mieszka obok, natrafił na kosmiczną bakterię. Czy też raczej — zarodek.
Profesor ogromnie zainteresował się przybyszem i zaczął go intensywnie ba-
dać.
Czego się dowiedział?
Okazało się, że bakterie te przemierzają głęboki i otwarty kosmos i z trudem
odnajdują się wzajemnie. W procesie ewolucji nauczyły się więc — czytać myśli, słyszeć je poprzez ogromne odległości. No bo jak inaczej odnaleźć ukochaną?
Podzielił się kiedyś Minc swoim odkryciem z Grubinem. A Grubin to przecież
niesamowita złota rączka. Kiedyś zdarzyło mu się nawet, że zapisał tekst poematu
„Słowo o pułku Igora” na ziarnku ryżu, ale poemat ten zaginął — jakiś ptak go
dziobnął i po sprawie.
Ale w Grubinie nigdy nie zaginęła skłonność do tak zwanego pchlizmu.
Pchlizm to cecha rosyjskiego narodu, pozwalająca mu podkuć pchłę, która po
tej operacji nie może już skakać. Czytaliście o tym? Klasyczny rusofiloizm, stworzony przez pisarza Leskowa.
Grubin zobaczył pod mikroskopem sąsiada kosmiczne bakterie, które za po-
mocą wąsików nadawały do siebie sygnały. Sygnały te były tak wyraziste, że
szczególnie czuły odbiornik Minca, przerobiony przez Grubina ze zwykłego So-
ny, głośno pikał, reagując na wezwania Mincowskich jeńców. W tym momencie
w umyśle Saszy Grubina dojrzał plan.
Należy dodać bakteriom nóżki albo kółeczka, żeby mogły poruszać się po
wszechświecie i spotykać się z koleżankami nie tylko z woli kosmicznych stru-
mieni, a według własnego widzimisię.
Realizacja planu nie była łatwa, brakowało materiałów i doświadczenia w te-
go typu działaniach. Pewnego razu, zmęczywszy się, Grubin siedział ze swym
starym znajomym czekistą Policejmako i opowiadał mu o swych problemach. Po-
licejmako, mimo że był sztywny jak bukszpryt, zachował się jak prawdziwy pro-
fesjonał — utrzymał rozmowę w pamięci i posłał sprawozdanie z niej do Centrali.
W Centrali notatka trafiła do rąk pewnego człowieka o jasnym umyśle (zwiał
on potem do wrogów, ale został po drodze zastrzelony na granicy przez tadżyckich przewodników). Jasny ów umysł, Giennadij, odpowiadał za nasycenie odpowiednią aparaturą nowo budowanej amerykańskiej ambasady. Jeśli, myślał on wtedy
kierując się do szefostwa, ten dziwak Grubin doda bakteriom nogi, to niewyklu-
czone jest, że da się je zastosować w celach operacyjnych.
Szefostwo pochichotało, a potem spotkało się na bankiecie z dowódcą wywia-
du i, żeby rozweselić generała, opowiedziało o dziwaku z Wielkiego Guslaru.
53
Dowództwo różniło się od swych podwładnych. Ono wiedziało, że wielkie wynalazki przychodzą na świat w miejscach dla nich nie przeznaczonych.
A szpiedzy wpadają przez drobiazgi.
— Stworzyć mu warunki — polecił generał zdumionemu pułkownikowi i na-
stępnego dnia Grubina wzięli po prostu we własnej klatce schodowej i przywieźli do Wołogdy w suce, stamtąd „czarny pociąg” przywiózł go do Moskwy. A tam
czekało nań laboratorium i wszystkie bakterie skonfiskowane profesorowi Min-
cowi. Minc natomiast otrzymał przymusowe skierowanie do resortowego sanato-
rium Akademii Nauk.
Należy przyznać, że do chwili, kiedy ambasada była już nafaszerowana od-
powiednią aparaturą, Grubin wiele nie zdziałał. Dorobił bakteriom buty, ale te okazały się dla nich niemal kajdanami. Bakterie uparcie usiłowały pozbyć się ich albo i pożreć. A te, co się poddały i nie zdejmowały, poruszały się tak wolno, że wstyd było wysyłać je do Amerykanów.
Grubinowi obcięli dotacje, potem otrzymał ostrzeżenie w temacie nieodpo-
wiedzialności. Nie otrzymał etatu, ale to go nie martwiło, wręcz przeciwnie —