Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Nie.
- Kto siedział przy radarze?
- Nie wiem. Pluskwa chyba. Albo Murzyn.
- Co z Jewriejem? Przyćmić go chyba musiało.
- Miewa obsuwy, fakt.
- A chÅ‚opaki Gawrona? ZasnÄ™li? I w ogóle gdzie Gaw­ron?
- Ach, Gawron.
- Weź mi tu, kurwa, nie wzdychaj, tylko powiedz, co z nim.
- Mhm, głowę mu, ten-tego... Jakiś rykoszet.
- Pieprzone kasetonówki. Przecież oni nawet nie szli Ponaddźwiękową. Ile ich było? Dwie pary?
- Jebaka mówi, że nawrócili.
- Musieli mieć namiar jak spod mikroskopu. Olbrzym podrapadał się w zarośnięty podbródek.
- Prusak gadał przez radio z Wołodyjowskim.
- Ale kiedy? Teraz przecie. Sam słyszałem, kwadrans temu zapowiedzieli Wołodyjowskiego. Za chuja by nie zdążyli, ani z Krymu, ani z Gniazda, ani od Trepa.
Olbrzym wzruszył ramionami, zakołysał się na piętach, spojrzał w niebo, wydął wargi.
- Chyba że wzięli ich z patrolu, skręcili z trasy.
- Co, z kasetonówkami pod skrzydłami? Pieprzysz, Juruś, pieprzysz.
Jurusiowi to zwisało, nie był w nastroju; westchnął smętnie.
- OdwieÅ› siÄ™, dobra? SunÄ™ do Jebaki. Idziesz? Poszli.
Smith siedziaÅ‚ i patrzyÅ‚. PojawiÅ‚ siÄ™ przygarbiony chudzielec w podartej panterce i z czymÅ›, co przypominaÅ‚o brudnÄ… stuÅ‚Ä™, na szyi; chodziÅ‚ od jednego do drugiego i szeptaÅ‚ coÅ› nad nimi, doszÅ‚y lana strzÄ™py pospiesznej Å‚a­ciny. KsiÄ…dz? - zastanowiÅ‚ siÄ™ przelotnie. Modlitwy za zmarÅ‚ych, za żyjÄ…cych, za umierajÄ…cych, za mordujÄ…cych.
RozglÄ…dnÄ…Å‚ siÄ™ nieco przytomniej. Pokos byÅ‚ straszny. PyÅ‚ już opadÅ‚, dym zniknÄ…Å‚ i widać byÅ‚o znacznie wiÄ™cej. JeÅ›li ten fragment obozowiska reprezentatywny byÅ‚ dla jego caÅ‚oÅ›ci, to zabitych i Å›miertelnie rannych liczyć nale­Å¼aÅ‚o na dziesiÄ…tki.
Kiedy tak patrzyÅ‚, na pniu, który stanowiÅ‚ dogodne stanowisko obserwacyjne, przysiadÅ‚ Å‚ysiejÄ…cy wÄ…sacz w bru­dnym czarnym swetrze.
- Kopsniesz jednego? - zagadnÄ…Å‚ po polsku.
- Nie palÄ™.
- Hę, nie mów, serio? Smith uśmiechnął się blado.
- Palenie szkodzi - wyjaśnił spokojnie. - Od tego się umiera.
- Naprawdę? Nigdy nie widziałem.
- Czego?
- Żeby ktoś zdechł od palenia papierosów. Ksiądz namaszczał kolejnego konającego.
- Nie wiem - pokręcił głową Smith. - Nie wiem.
- Ty skÄ…d, z Ameryki?
- Aha.
Tamten przytaknął krótkim skinięciem, jakby tego się właśnie spodziewał. Siedział zgarbiony, z łokciami wpartymi w kolana, nogami szeroko rozstawionymi; rękawy swetra miał podwinięte, skórę jego przedramion i dłoni pokrywała brzydka czerwień pooparzeniowa, wyglądało to, jakby nosił różowe rękawice z grubego nylonu.
- Cztery JOP-y - mruknął. - Cztery głupie JOP-y.
- Co teraz?
- Jak to co? BÄ™dziemy uciekać, jak zawsze. PodniósÅ‚ siÄ™ i poszedÅ‚ w swojÄ… stronÄ™. W tej samej chwili z krateru wypadÅ‚ Andrzej. BrakowaÅ‚o mu paru pal­ców u prawej rÄ™ki, dÅ‚oÅ„ owiniÄ™tÄ… miaÅ‚ bandażem.
- Szukałem cię wszędzie - warknął na Smitha. - Nie mogłeś zostać na miejscu? Michał myślał, że cię utrupiło i mało go szlag nie trafił. O czym rozmawialiście?
- Co? - Ian był przytłoczony tym słowotokiem zwykle małomównego Andrzeja. - W ogóle go nie widziałem, gdzieś poszedł.
- O czym ty pieprzysz, do cholery? Przecież właśnie z nim gadałeś!
- Z kim?
- Z nim!
- A kto to był?
- No, Xavras!
- Ten z wÄ…sami?
- Tobie co, w główkÄ™ dostaÅ‚eÅ›? Weź siÄ™ obudź, za chwi­lÄ™ wymarsz.
- DokÄ…d?
- A bo ja wiem? DonikÄ…d, byle siÄ™ stÄ…d zmyć, zaÅ‚ożę siÄ™, że w drodze jest już caÅ‚a eskadra. A on ci nie powie­dziaÅ‚?
- To był Xavras? Ten w swetrze?
- Co, niby goły ma chodzić? Nigdy żeś go nie widział, czy co? Rusz tyłek!
- Nie poznałem.
- Dobra, dobra, idziemy.
 
Bukowina – Moskwa