Przez telefon nadałem telegram
do kierownika ekspedycji: „Przyjeżdżam pojutrze”. I położyłem się spać, następny dzień
przeznaczając na ostateczne zlikwidowanie redakcyjnych spraw.
42
ROZDZIAŁ SZÓSTY
SZUKAM PIENIĘDZY NA WYJAZD * CZY JESTEM PIEKIELNYM SPRYCIARZEM?
* DOBRE SERCE LUDWIKA I ROBERTA * LIST Z FIOŁKIEM * W STAREJ
ORANŻERII * MARYŚKA * PRZEKONUJĘ O SWEJ UCZCIWOŚCI *
CZY KOCHAM KAMILĘ?
Minister nie odpisał na mój list. Odpowiedź jednak otrzymałem. Biuro Współpracy
Kulturalnej z Zagranicą zawiadomiło mnie w początkach sierpnia, że podjęta została
decyzja w sprawie mego wyjazdu dla zbadania zagadki Ałbazina. Powiadomiono mnie
przy tym, że mam złożyć odpowiednie dokumenty do paszportu i że będę mógł zakupić
dużą sumę rubli lub dolarów. Za takie pieniądze można było kupić motocykl albo pół
samochodu.
Duszny, upalny sierpień. Na biurku naczelnego redaktora cichutko wirował wiatraczek
elektryczny, wichrząc włosy podmuchami wiatru. Lecz nasze twarze były wciąż
43
spocone, byliśmy zmęczeni upałem i kilkugodzinnym zebraniem redakcyjnego
kolegium. Nadszedł ostatni punkt narady. Sprawa mojego wyjazdu za granicę.
Wszyscy się ożywili i jakby zapomnieli o upale. Karol natychmiast przywołał na usta
swój lisi, podstępny uśmiech. Przeczuwałem, że będzie występował przeciwko
udzieleniu mi przez redakcję pomocy finansowej.
Wczoraj wieczorem Karol zaprosił mnie do klubu na wino, kawę i ciastka.
- Wiesz, że jestem twoim przyjacielem - mówił. - Wiesz, że można mieć do mnie pełne
zaufanie. Dlatego oburza mnie, że traktujesz nas jak głupców, pierwszych lepszych
naiwniaków. Chcesz wydać wiele pieniędzy, żeby wyjaśnić sprawę jakiegoś Ałbazina?
Kto ci w to uwierzy? Powiedz mi, co się kryje za twoim wyjazdem? Przecież możesz
mieć do mnie zaufanie.
Miałem do Karola wiele zaufania. Ale nic się nie kryło za mym projektem dalekiej
podróży. Gdyby Karol był tak naiwny, jak Panienka z Biblioteki, mógłbym mu
opowiedzieć o złocie Szulca. Ale on przecież odznaczał się wielkim sprytem.
Nazajutrz podobną rozmowę miałem z Franciszkiem.
- Ja jestem człowiek niedzisiejszy - rzekł Franciszek klepiąc mnie po ramieniu. - Nie
mnie nabierać na podobne brednie.
I uznano mnie za piekielnego spryciarza. Spryciarza najgorszej kategorii. Człowieka,
który nie ma do nikogo zaufania, nawet do swoich kolegów.
Dlatego wiedziałem już na pewno, że z redakcji ani grosza nie dostanę na podróż. Lecz
jednocześnie miałem świadomość, że muszę wyjechać. I że wyjadę. Nawet za cenę
sprzedaży skutera i aparatu fotograficznego, nawet zadłużając się u swoich krewnych.
Teraz - gdy Ust z Ministerstwa Kultury i Sztuki odkrył przede mną możliwości
wyjazdu do bibliotek Moskwy, do Ałbazina, na Daleki Wschód - pragnienie rozwikłania
historycznej zagadki wzrosło we mnie stokrotnie. Jeszcze nie wiedziałem, skąd
wydostanę pieniądze na podróż, ale czułem, że wyjadę. Wyjadę dlatego, że tego bardzo
pragnę.
- Mamy ostatnio wielkie trudności finansowe - rzekł Karol.
- Wyjazd redaktora Tomasza jest w gruncie rzeczy jego prywatną sprawą - powiedział
Franciszek. - Zapewne, trzeba cenić w człowieku bezinteresowne pasje. Ale jest to pasja
zbyt luksusowa, jak na nasze warunki. Jaką korzyść z jego podróży odniesie nasza
redakcja?
Rozstrzygnął redaktor naczelny:
- Pochwalam u Tomasza jego zapał dla tematu, przypuszczam jednak, że Ałbazin
niezbyt zainteresuje czytelników i wobec tego ta podróż nie przyniesie zbyt wiele
korzyści gazecie. Pochwalam także bezinteresowność, która cechuje postępowanie
Tomasza. Takie pasje należy otaczać opieką. Niech jedzie.
I postanowił, że otrzymam płatny urlop, w zamian za co dostarczę redakcji pięć dużych
reportaży o tropieniu śladów Polaka-pułkownika. Oczywiście, o jakichkolwiek
pieniądzach nie było nawet mowy.
- Robercie - zagadnąłem przyjaciela - czy w grze „pozwolenie na przywóz lwa” nie
było wskazówek, skąd pan sprowadzający lwa uzyskiwał pieniądze na podróż?
- Ten pan był bardzo bogaty. Miał pieniądze. Brakowało mu jedynie pozwolenia na
przywóz lwa. A trudności, jak wiesz, rozwiązał w końcu telefon do premiera. Być może
źle uczyniłeś pisząc list do ministra, a nie do premiera.
44
Spacerowaliśmy po ulicy przed moim domem. Ulicą spływał przyjemny wieczorny
półmrok, ściany domów oddychały ciepłem. Podzwaniały tramwaje, minęło nas kilka
motocykli, wlokących smużki niebieskawego dymu. Po drugiej stronie ulicy, na rogu,
znajdowała się kawiarnia z malutkim ogródkiem. W ogródku stały parasole podobne do
kapeluszy muchomorów - piękne barwne plamy na tle szarych murów. Pod jednym z
parasoli siedziała Kamila z krytykiem teatralnym, Jerzym W.
Kamila wróciła do Łodzi przed trzema dniami. Z teatralnego tournee po Wybrzeżu
przyjechała piękna, opalona, w nowej prześlicznej sukience i w szerokim kapeluszu.
Było mi żal Roberta. Tego dnia, gdy zdawało mu się, że zdobył Kamilę - właśnie tego
dnia, w ów wieczór taneczny w klubie - stracił ją.
- Jutro rano Jerzy wyjeżdża za granicę - powiedziałem.
- Tajemniczy jest Ałbazin - mruknął cicho Robert.
Uśmiechnąłem się smutnie. Czy nie podobnie stało się ze mną?
Gdy Ałbazin nagle stał się osiągalny dzięki listowi Biura Współpracy z Zagranicą,
okazało się, że nie mam odpowiednio dużo pieniędzy.
- Jeśli chcesz, pożyczę ci trochę dolarów - rzekł Robert. - Mam je w banku.
Skinąłem głową.
- Dobrze. Myślę, że będą mi potrzebne.
Pożegnaliśmy się przed bramą domu. Robert pośpiesznie przeszedł na drugą stronę