Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Żadnych kobiet - powiedział Stingo. - I nawet nie możemy o nich rozmawiać.
- Mogę obyć się bez kobitek jakiś czas - wtrącił Floyd. - Ale kto odśpiewał nasz numer?
- Był to niezwykle jaskrawy przykład pierwszorzędnego dubbingu elektronicznego - stwierdziłem.
- Ale skąd się wziął ten typek? - spytał Floyd. - Przy­grywam normalnie, a tu nagle jakiś gość śpiewa obok mnie - i przysięgam, że nigdy go w życiu nie widziałem. Może naprawdę dmuchamy bakszysz i ta cała planeta to narkotyczny koszmar!
- Wyluzuj się, uspokój nerwy. To żaden facet, raptem garść elektronicznych bajtów i bitów. Jacyś naprawdę znakomici technicy zdigitalizowali całą piosenkę, razem z nami, kiedy ją gramy. Potem stworzyli komputerową animację refrenisty, który naśladował wszystkie ruchy Madonetki. Wyciągnęli z pamięci obraz dziewczyny i wpisali jego własny - a potem nagrali całość, jakby szło na żywo. Tyle że z nim, zamiast z nią.
- Ale po co? - zdziwił się Stingo opadając ze znużeniem na jedną z głębokich kanap.
- Nareszcie mądre pytanie. Odpowiedź jest jasna. Ta część Raju przeznaczona jest dla mężczyzn. Nie tylko nie spotkaliśmy żadnych panienek - ale najwyraźniej usunięto je z telewizji i zapewne ze wszystkiego innego. To praw­dziwy świat mężczyzn. I nie pytaj więcej „dlaczego", ponie­waż tego nie wiem. Widziałeś wysokość muru, kiedy tutaj szliśmy. Monitoring orbitalny wykazuje, że miasto ciągnie się po o b u stronach muru. Kobiety zatem - jeśli w ogóle są - mieszkają po drugiej stronie.
Nikt więcej nie zapytał „dlaczego", ale to była jedyna sprawa, jaka przykuwała naszą uwagę. Patrzyłem na ich zmartwione twarze i próbowałem myśleć o czymś miłym. Z powodzeniem.
- Madonetka - bąknąłem.
- Co z nią? - spytał Stingo.
- Musimy jej o wszystkim powiedzieć. - Wetknąłem sobie kciuk w ucho i mruknąłem do paluszka. - Jim wzywa Madonetkę. Jesteś na linii?
- Jak najbardziej.
- Ja też dobrze cię słyszę - odezwał się metalicznie Tremearne z mego kciuka.
Nakreśliłem wypadki dnia. Powiedziałem „odbiór" i za­czekałem na reakcję. Madonetka dyszała z wściekłości, nie mogłem jej za to winić, ale Tremearne był sztywny jak zwykle.
- Świetnie wam idzie po tej stronie muru. Czy już czas na Madonetkę, aby rozejrzała się po swojej?
- Jeszcze nie, najpierw musimy znaleźć odpowiedzi na mnóstwo pytań.
- Zgoda, ale pospiesz się. Czego się dowiedziałeś o ar­tefakcie?
- Na razie niczego. Daj pan spokój, kapitanie. Nie sądzi pan, że przybycie tutaj, walenie czołem i koncert wystarczą na jeden dzień? - Cisza przedłużała się. - Tak, kapitanie, ma pan rację... nie wystarczą. Na tapecie mamy pewien artefakt. Bez odbioru.
Wyjąłem z ucha palec, otarłem go z woskowiny i wpat­rywałem się ponuro w przestrzeń.
- Jak go znajdziemy? - spytał Floyd.
- Nie mam zielonego pojęcia. Powiedziałem to tylko po to, żeby Tremearne odczepił się ode mnie.
- Wiem, od czego zacząć - oznajmił Stingo. Ze zdziwie­niem strzeliłem oczami w jego stronę.
- Najpierw SMO, a teraz to. Nasz skromny harfista odsłania ukryte głębie.
Pokiwał głową i uśmiechnął się.
- Raczej wiele lat pracy dla Ligi. Zapomnieliście już, jak ten starożytny ściskacz dłoni przy bramie komunikował nam, że jutro skoro świt odbędzie się targ?
- To jego własne słowa - przyznał Floyd. - Ale co z tego? Artefakt już dawno zniknął z bazaru.
- Oczywiście. Ale nie kupcy. Są duże szansę spotkania faceta, który go nabył.
- Geniusz! - przyklasnąłem. - Pod tą szarą czupryną gnieździ się jeszcze bardziej szara masa, która potrafi myśleć! Kiwnął do mnie głową z aprobatą.
- Nigdy nie lubiłem się wylegiwać na zielonej trawce. Co dalej, szefuńciu Jimie?
- Dopadnij Złocistego. Wyjaw silne zainteresowanie targiem. Każ mu przysłać przewodnika, żeby nas tam rano zaprowadził...
Jak gdyby wymówienie jego imienia było zawezwaniem; ryknęły trąby, otworzyły się drzwi i wkroczył nasz po­złacany opiekun.
- Przynoszę wezwanie, o, szczęśliwcy! Żelazny John czeka na was w Veritorium. Chodźcie!
Poszliśmy - bo co było robić? Dla odmiany Złocisty nie miał nastroju do rozmów; każde pytanie zbywał mach­nięciem ręki. Nowe korytarze, kolejne cegły - i następne drzwi. Rozwarły się w zamgloną ciemność. Błądząc i zdzie­rając sobie skórę z łydek przedarliśmy się do rzędu czekają­cych krzeseł. Stosownie do instrukcji zajęliśmy miejsca. Kiedy Złocisty wyszedł i zamknął drzwi, zapadł jeszcze większy mrok.
- Nie podoba mi się to - mruknął Floyd w imieniu nas wszystkich.
- Cierpliwości - bąknąłem z braku mądrzejszej odpo­wiedzi, po czym ugniatałem nerwowo kostki dłoni, aż mi zaczęły strzelać. W ciemnościach dał się wyczuć ruch powietrza i jaśniejący blask. W pole widzenia wpłynął Żelazny John. Powiększona projekcja, jak żywa.
- Doświadczenie, które niebawem przeżyjecie, jest nie­odzowne dla waszego istnienia. Wspomnienie o nim będzie podtrzymywać wasze morale, dodawać wam otuchy i na zawsze zapadnie w pamięć. Wiem, że będziecie mi wdzięczni do grobowej deski. Z góry przyjmuję łzawe podziękowania. Jest to doświadczenie, które was odmieni, rozwinie, wzbogaci. Witajcie, witajcie w pierwszym dniu reszty waszego nowego, wypełnionego prawdą żywota.
Kiedy jego wizerunek się rozpłynął, zakaszlałem, aby ukryć pomruk podejrzeń, które wzbudził stary piernik. Nigdy nie próbuj kantować kanciarza. Umieściłem wygodniej tyłek na krześle i przygotowałem się na rozpoczęcie widowiska.
Zaraz na początku stwierdziłem, że holofilm został wykonany bardzo profesjonalnie. Przyznałem, że na mło­dych, naiwnych - bądź na zwykłych durniach - mógłby wywrzeć wrażenie. Mgła zawirowała, zajaśniał rdzawy blask i raptownie znalazłem się w samym środku scenerii.