Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

– Chcę tego.
Połknęła wszystko. I właśnie wtedy, patrząc, jak pracuje starannie językiem, żeby nie stracić ani kropli, po raz pierwszy w życiu poczułem to dziwne oderwanie od siebie, poczułem, że nie ja jestem tym człowiekiem spożywającym najsurowiej zakazany owoc. Ale byłem zbyt zachwycony, żeby to długo trwało. I Kasia była zbyt zachwycona. Rozgorączkowana, z zarumienioną od podniecenia twarzą tuliła się do mnie, szepcząc, och, jak fajnie, nigdy nie przypuszczałam, że to jest takie fajne. Szczerze mówiąc, ja też dopiero jej zawdzięczam odkrycie, że i kobieta z takiego załatwienia sprawy coś ma.
No i jak to ja, ledwie parę spotkań potem, kiedy tak dobrze szło, musiałem wszystko spieprzyć. Tak samo jak potem z Danką: układ był doskonały, a ja oczywiście musiałem wyskoczyć z czymś, co naruszało jego podstawy. Coś w tym stylu, nawet nie dosłownie, ale z wyraźną aluzją, że gdyby ona się kiedyś chciała rozwieść, ja też mógłbym to zrobić i bylibyśmy ze sobą nie tylko w łóżku. Nie wiem, dlaczego tak powiedziałem, bo przecież wcale nie miałem zamiaru porzucać rodziny, jeszcze długo potem nie miałem takiego zamiaru, do dziś bym tego nie zrobił, gdyby Magda sama mnie nie zmusiła – ale tak w każdym razie zacząłem bredzić, bezmyślnie psując milczącą umowę o niezobowiązującym dawaniu sobie satysfakcji. Pożałowałem już w tej samej sekundzie, czując, jak w moim wynajętym mieszkanku temperatura spada na łeb, na szyję, a rozleniwione ciało kochanki tężeje gwałtownie. Jakoś nie dało się nad tym przejść do porządku dziennego, choć oczywiście bardzo starannie udawaliśmy oboje, że taki niefortunny incydent nie miał nigdy miejsca. Ale miał, jej poczucie bezpieczeństwa zostało raz na zawsze naruszone, a moje poczucie winy obudzone z uśpienia, zaczęły w nas narastać uczucia, które w końcu doprowadziły do tego, czego tak na rozum nie da się pojąć – pewnego popołudnia, jeszcze rozleniwiona seksem, moja kochanka oznajmiła nagle, że przemyślała sprawę i nie może tego dłużej robić swojemu mężowi. I nie to jest dla mnie niezrozumiałe, że postanowiła zerwać dający jej tyle rozkoszy związek, tylko moja własna reakcja. Zamiast skinąć głową, klepnąć ją na pożegnanie w ten cudowny tyłek, a lepszy miałem chyba tylko u Groszka, i wytłumaczyć kolejnej lasce, że lepiej żałować tego, co się stało, niż tego, co się nie stało, odparłem równie poważnie: ja też długo się nad tym zastanawiałem i postanowiłem przyznać się żonie, że prowadziłem podwójne życie, uzyskać jej przebaczenie i zacząć wszystko jeszcze raz. Nie dość, że tak powiedziałem, ale rzeczywiście, kretyn skończony, zrobiłem to. Co mi strzeliło wtedy do łba?
Oż, i właśnie w tej chwili butelka musiała pokazać dno. Ale jeszcze nie napocznę następnej. Nie, jeszcze chwila. Znam swoją wrażliwość na alkohol i wiem, w jakim tempie muszę pić, żeby nie przesadzić. Tego by tylko brakowało, żebym się tu nawalił i przejechał swoją stację.
Nie, nie ma obawy. Coś w życiu musi mi się udać, a to przecież ostatnia szansa.
Najgorsze, że Kreszczyński miał rację tylko w jednej jedynej sprawie, ale w tej właśnie, w której jej mieć nie miał prawa, nie zgadzam się na to, nie pogodzę się nawet umarły, ale za nic nie umiem znaleźć odpowiedzi na jego podlane ironią wypowiadane chłodno słowa.
 
Nie powinienem się z nim zaprzyjaźniać, a już zwłaszcza pozwalać, żeby służbowe dyskusje w górnej restauracji biurowca schodziły na rozmowy o życiu. Ale wciągał mnie w to stopniowo, gadało się z nim coraz ciekawiej, przede wszystkim zupełnie inaczej niż w towarzystwie u Artura – oczytany, bystry z dystynkcją, trzeba przyznać, wydawał się jakimś reliktem, słabym echem czasów, kiedy homoseksualista to był dystyngowany profesor, poeta czy muzykolog, wykwintny erudyta o życiu prywatnym okrytym szczelną zasłoną dyskrecji, a nie debilowaty „gej” z nocnego klubu. Tymi gejami zresztą Kreszczyński brzydził się i nienawidził ich bardziej niż którykolwiek z heteryków. Ale o tym rozmawialiśmy kiedy indziej, później, gdy już wiedziałem. Wtedy, dwa czy trzy miesiące po rozpoczęciu audytu, kiedy miałem zebraną większość ankiet i siedziałem nad ich opracowaniem, ale dopiero nad samą analizą, bez propozycji usprawnień, zaprosił mnie na drinka, żeby podpytać o postępy prac.
– Wiesz, Hans mnie tu zagaduje o ciebie, jest ciekaw, a ja nie bardzo wiem, co mu odpowiedzieć.
Zacząłem się od razu usprawiedliwiać, że przecież sam chciał, żebym całą robotę wziął zupełnie solowo, więc to musi trwać dłużej.
– Ależ daj spokój, nikt cię, chłopie, nie popędza, wypijmy po prostu drinka i pogadajmy, okej?
Opowiedziałem mu, co mniej więcej wychodzi mi z badań – o rozdzieleniu obiegu informacji w spółkach
w ogóle niepokrywającym się nie tylko z zależnościami służbowymi, ale z zadaniami i strategią działań,
zresztą bardziej to traktowałem jak zawodową ciekawostkę, bo badając różne popeerelowskie firmy, z pętlami decyzyjnymi i dominacją obiegu nieformalnego nad oficjalnym spotykałem się nieraz, ale aż takie niezborności struktury formalnej z faktyczną wydały mi się czymś zabawnym. Kiwał z zaciekawieniem głową, unosząc brew, i od czasu do czasu dopytywał się bardzo przytomnie, co konkretnie mam na myśli, używając takiego lub innego pojęcia. Interesował się w każdym razie. Ja z kolei korzystałem z okazji, żeby go spytać o tę lub inną spółkę holdingu, bo tak było łatwiej, niż samemu szukać danych – miał to wszystko w pamięci, jak przystało na zaufanego współpracownika doktora Hansa. Niepostrzeżenie zeszło na inne sprawy, pogadaliśmy o polityce, o sporcie, aż zeszło i na religię.
– Tak, stary, ja też byłem kiedyś katolikiem, też miałem po chrześcijańsku żonę i potomstwo. Ale z czasem zacząłem lepiej rozumieć, o co w tym naprawdę chodzi. A wiesz, dzięki czemu? Dzięki polityce. Popatrzysz na politykę i dopiero rozumiesz, co robi Kościół. Robi to samo.

Podstrony