W rewanżu rozerwałby mnie na
strzępy, metodycznie i po kawałku. Bo jeśli jest coś groźniejszego od zdrowego
zwierzęcia, to tylko zwierzę ranne.
Plan nr 4: Udusić go. Miałem linę. Gdybym stanął na dziobie, zaczepiwszy
uprzednio linę na rufie, i zarzucił mu pętlę na szyję, mógłbym ją zaciągnąć, tym
bardziej że on ciągnąłby w swoją stronę, żeby mnie dopaść. I w ten sposób, chcąc
mnie dorwać, udusiłby się sam. Sprytny plan tygrysiego samobójstwa.
Plan nr 5: Otruć go. Podpalić. Porazić pr ˛
adem. Ale jak? I skąd wziąć prąd?
Plan nr 6: Wszcz ˛
ać wojnę na wyczerpanie. Jedyne, co musiałbym zrobić, to
pozwolić działać nieubłaganym prawom natury — i byłbym uratowany. Czekanie,
aż tygrys wykończy się sam i zdechnie, nie wymagałoby z mojej strony żadnego
wysiłku. Ja miałem zapasy wody i pożywienia na najbliższe parę miesięcy. A co
miał on? Dwoje martwych zwierząt, które wkrótce zaczną się psuć. Co będzie jeść
potem? Skąd weźmie wodę? Mógł przetrwać całe tygodnie bez pożywienia, ale
żadne zwierzę, choćby najpotężniejsze, nie wytrzyma dłuższy czas bez wody.
Nikłe światełko nadziei zamigotało we mnie jak płomyk świecy w mroku.
Miałem plan, i to dobry. Musiałem tylko sam przeżyć, żeby go zrealizować.
125
ROZDZIAŁ 55
Nadszedł świt, a wraz z nim wszystko, co najgorsze. Bo teraz, wynurzywszy
się z ciemności, widziałem wyraźnie to, co wcześniej tylko czułem, czyli wielkie
masy wody walące się na mnie z niebotycznych wysokości. Fale wyznaczyły so-
bie marszrutę przez miejsce, w którym się znajdowałem, i teraz tratowały mnie
bezlitośnie jedna po drugiej.
Z zalanymi wodą oczami, roztrzęsiony i odrętwiały, ściskając w jednej ręce
deszczołap, a drugą trzymając się kurczowo tratwy, czekałem.
Po pewnym czasie ulewa skończyła się raptownie i nastała cisza. Niebo się
przejaśniło, fale zdawały się odpływać wraz z chmurami. Zmiana była tak nagła
i tak radykalna, jak zmiany na mapie politycznej świata. Znalazłem się na zupeł-
nie innym oceanie. Wkrótce na niebie zostało tylko słońce, a powierzchnia wody
wygładziła się idealnie, skrząc się milionami lustrzanych refleksów.
Byłem zesztywniały, obolały, krańcowo wyczerpany i właściwie niezbyt
wdzięczny losowi za to, że żyję. „Plan numer sześć, plan numer sześć, plan numer
sześć” — te słowa rozbrzmiewały mi bezustannie w głowie jak mantra i przynosi-
ły pewną ulgę, choć nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć, na czym ten
plan polegał. Ciepło zaczęło się rozchodzić po moich kościach. Złożyłem desz-
czołap. Opatuliłem się kocem i zwinąłem w kłębek w taki sposób, żeby żadną
częścią ciała nie dotykać wody. Zasnąłem. Nie wiem, jak długo spałem. Kiedy
się obudziłem, zbliżało się południe i żar lał się z nieba. Koc był prawie suchy.
Musiałem spać krótko, ale głęboko. Uniosłem się na łokciu.
Otaczała mnie bezkresna równina, nieskończona panorama błękitu. Nie było
niczego, na czym mógłbym zatrzymać wzrok. Ów ogrom podziałał na mnie jak
cios w żołądek. Upadłem na plecy bez tchu. Moja tratwa wydała mi się nagle
jakimś żartem. Ot, kilka patyków i odrobina korka związane sznurkiem. Woda
wdzierała się przez wszystkie otwory. Przepastna toń pode mną przyprawiłaby
o zawrót głowy ptaka. Rzuciłem okiem na szalupę. Wyglądała jak połówka łupiny
orzecha włoskiego i trzymała się na powierzchni wody tak samo rozpaczliwie,
jak palce człowieka wiszącego na krawędzi klifu trzymają się skały. Było tylko
kwestią czasu, kiedy wciągnie ją topiel.
Pojawił się mój towarzysz niedoli. Oparł się łapami o krawędź burty i spoj-
rzał w moją stronę. Takie nagłe pojawienie się tygrysa jest czymś porażającym
w dowolnym otoczeniu, ale tu robiło wrażenie stokroć większe. Dziwny kontrast
pomiędzy jaskrawopomarańczową, żywą barwą pręgowanego futra a martwą bie-
lą kadłuba wręcz hipnotyzował. Mój zmaltretowany umysł zahamował z piskiem