Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Odwracając się od drabinki Conrad wśliznął się pomiędzy dwie maszyny i wszedł
w wąski przesmyk biegnący wzdłuż rzędów długich kabli, naciągniętych na kilkanaście
wielkich, metalowych kół. Pospieszył do zakątka z warsztatem stolarskim, metalowymi
szaami uginającymi się pod stertami zapasowych części, stosem brezentowych płacht
i paroma kombinezonami roboczymi. Szybko zdjął marynarkę, ściągnął spodnie i wło-
żył kombinezon. Nie chciał tłumaczyć się Duchowi z krwi na ubraniu.
Wziął złożony brezent i szybkim krokiem wrócił do drabinki.
Znalazłszy się ponownie na górze, w tunelu, wrócił do leżącej na torach martwej ko-
biety.
Spojrzał na zegarek. Otwarcie zaplanowano na szesnastą trzydzieści, i jak wskazy-
wał zegarek, było punktualnie wpół do piątej. Właśnie w tej chwili otwierano bramę lu-
naparku i do środka wchodziły grupki odwiedzających. W przeciągu dziesięciu minut
pierwsi z nich zaczną kupować bilety do Tunelu Strachu.
Duch nie uruchomi maszynerii, dopóki nie uzyska ostatecznego raportu o stanie to-
rowiska. Musi zastanowić się, dlaczego zajmuje to Conradowi tyle czasu. Za dwie, trzy
minuty zacznie go szukać.
Conrad rozłożył brezent w korytarzu dla wagoników. Uniósł wciąż jeszcze ciepłe
zwłoki i ułożył na płótnie. Następnie, schwyciwszy za długie włosy, podniósł oderwaną
gÅ‚owÄ™ kobiety — usta miaÅ‚a otwarte szeroko, oczy wybaÅ‚uszone — i również poÅ‚ożyÅ‚ na
brezencie. Przykrył ją stertą podartych ubrań, a potem dołożył jeszcze latarkę, mały no-
tes i kask. Co to za kobieta, żeby chodzić w kasku? Co ona robiła w tunelu? Zaczął roz-
glądać się za torebką. Kobieta powinna mieć przy sobie torebkę... szukał wokoło, ale nie
znalazł.
Wreszcie dysząc z wysiłku ściągnął razem końce brezentu, szarpnął i wypchnął na
platformę, na której człowiek i tarantula toczyły śmiertelny bój.
Następnie sam podciągnął się na podwyższenie i w tej samej chwili usłyszał czyjeś
wołanie:
— Conradzie?
Z drżącym sercem Conrad obejrzał się za siebie, w głąb mrocznego tunelu.
124
125
To był Duch. Albinos stał pięćdziesiąt stóp dalej, na drugim końcu prostego odcinka
torowiska, przy wejściu do sali Pająków Gigantów. Z tej odległości był jedynie bladą po-
stacią. Conrad nie mógł w półmroku dostrzec twarzy albinosa. A skoro ja słabo go wi-
dzę, to i on nie lepiej widzi mnie, skonstatował z ulgą. Nie widzi płachty, a gdyby nawet,
nie może wiedzieć, co jest w środku.
— Conradzie?
— Tu jestem.
— CoÅ› siÄ™ staÅ‚o?
— Nie, nie. Nic.
— Brama otwarta. Za parÄ™ minut zjawiÄ… siÄ™ tu tÅ‚umy klientów.
Conrad przykucnął przy podłużnym pakunku, zasłaniając go własnym ciałem.
— Na torze byÅ‚y jakieÅ› rzeczy. Åšmieci. Ale już wszystko w porzÄ…dku. ZajÄ…Å‚em siÄ™
nimi.
— Potrzebujesz pomocy? — spytaÅ‚ Duch ruszajÄ…c w jego stronÄ™.
— Nie, nie, nie. Wszystko mam pod kontrolÄ…. Lepiej uruchom sprzÄ™t i wyjdź na ze-
wnątrz do kasy. Zacznij sprzedawać bilety. Zaraz możemy ruszać z tym koksem.
— JesteÅ› pewien?
— OczywiÅ›cie, że tak! — uciÄ…Å‚ Conrad. — Rusz siÄ™. DoÅ‚Ä…czÄ™ do ciebie za parÄ™ mi-
nut.
Duch wahał się przez chwilę, po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł z sali.
Kiedy tylko albinos znikł mu z oczu, Conrad zaciągnął brezentowy pakunek za jeden
z głazów z papier-mâché. Miał pewne kłopoty z przeciśnięciem ponurego zawiniątka
przez klapę w podłodze.
Wychylił się wraz ze swym brzemieniem do przodu, opuścił je tak daleko, jak tylko
był w stanie, prostując sztywno obie ręce, po czym wypuścił końce brezentowej płach-
ty.
Trup wylądował u stóp drabiny. Płachta rozchyliła się i upiorna oderwana głowa łyp-
nęła w jego kierunku. Jej usta zastygły w ostatnim niemym okrzyku.
Conrad ponownie zszedł po drabinie. Zamknął za sobą klapę, zgarnął końce brezen-
tu i zaciągnął zwłoki do mało uczęszczanego pomieszczenia konserwacyjnego w naroż-
niku piwnicy.
Powietrze wypełniło się nagle osobliwą muzyką, płynącą z taśmy. To Duch przygoto-
wywał tunel do przyjęcia pierwszych miłośników mocnych wrażeń.
Krzywiąc się, Conrad po kolei sprawdzał kolejne elementy przesiąkniętego krwią
ubrania kobiety. Przejrzał kieszenie jej dżinsów, bluzki i kurtki, szukając czegoś, co mo-
głoby dopomóc w zidentyfikowaniu zabitej.
Natychmiast odnalazł kluczyki od jej samochodu. Do kółka przyczepiony był brelo-
czek w kształcie tablicy rejestracyjnej, jeden z tych, które sprzedają organizacje wetera-
nów. Wybite numery był z pewnością prawdziwymi numerami jej samochodu.
126
127
Zanim jeszcze skończył przetrząsać jej rzeczy, natknął się na plakietkę BAM-u przy-
piętą do jej bluzki. To odkrycie zupełnie nim wstrząsnęło. Jeśli była jakąś szychą, sekre-
tu Gunthera nie da się już długo utrzymać w tajemnicy.
Dopiero w ostatniej kieszeni Conrad odnalazł to, czego szukał. Była to laminowa-
na legitymacja stwierdzająca iż kobieta nazywa się Janet Leigh Middleneir i pracuje dla
urzędu bezpieczeństwa publicznego. Była inżynierem technikiem do spraw zabezpie-
czeń (cokolwiek to oznaczało), akredytowanym przez stan Maryland. Pracownica pań-
stwowa, kiepska sprawa. Ale nie tak kiepska jak się tego obawiał. Przynajmniej nie była
siostrą ani kuzynką któregoś z lunaparkowców. Nie miała tu przyjaciół ani krewnych,
nikogo, kto by jej szukał. Najwyraźniej zjawiła się w miasteczku z powodów czysto za-
wodowych, aby dokonać inspekcji zabezpieczeń. Nikt nie powinien zauważyć, że znik-
nęła, bowiem nikt nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Istniało spore prawdopodo-
bieństwo, że Conrad zdoła wywieźć zwłoki poza teren lunaparku i upozorować śmierć
kobiety w taki sposób, żeby policja nie domyśliła się, że zginęła podczas pełnienia obo-
wiązków służbowych.
Jednak do zmroku był kompletnie uziemiony; ba, nawet wówczas będzie to nader ry-

Podstrony