Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Kiedy podróżowali, Menico zawsze dbał, aby trupa znalazła dobre miejsce na nocleg jeszcze przed porą ko­lacji. Nawet przy surowych posunięciach obu tyranów wymie­rzonych przeciwko złodziejom i bandytom uczciwi ludzie nie­często podróżowali po drogach Dłoni nocą.
Ludzie, do których jeszcze rano sam należał. Czuł się bez­pieczny w swoim powołaniu, a nawet, choć brzmiało to dość nieprawdopodobnie, odniósł tryumf. Rozpoczynał prawdziwą karierę, a teraz, porzuciwszy wszelkie nadzieje artystyczne, szedł po ciemku drogą. Ponadto złożył przysięgę, która mogła go zaprowadzić na koło śmierci, jeśli nie tu, to w Chiarze. Je­żeli Tomasso bar Sandre będzie mówił, to i tu, i tam.
Towarzyszyło mu dziwne uczucie przejmującej samotności. Ufał ludziom, do których przystał - ufał właściwie nawet dziewczynie - ale niezbyt dobrze ich znał. W każdym razie nie tak, jak po tylu latach poznał Menico czy Eghano.
Przyszło mu na myśl, że to samo można powiedzieć o spra­wie, którą tak niedawno poprzysiągł uczynić swoją: nie znał też Tigany, zgodnie z zamysłem Brandina z Ygrathu, rzucają­cego swe czarnoksięskie zaklęcie. Oto Devin zrywał ze swoim dotychczasowym życiem z powodu usłyszanej w blasku księży­ca opowieści, piosenki z dzieciństwa, wspomnienia matki, cze­goś, co stanowiło dlań niemal czystą abstrakcję. Nazwę.
Był na tyle uczciwy, by się zastanawiać, czy robi to z chęci przeżycia przygody i dla blasku chwały, jaki roztaczali Alessan, Baerd i stary diuk, czy w imię dawnego bólu i rozpaczy, o których dowiedział się tej nocy w lesie. Nie znalazł na to odpowiedzi. Nie wiedział, w jakim stopniu zawdzięcza swoją decyzję Catrianie, a w jakim ojcu, dumie czy też głosowi Baerda mówiącego w ciemności o swej stracie.
Prawda była taka, że jeśli Sandre d'Astibar zgodnie z obiet­nicą powstrzymałby swego syna od mówienia, wówczas nic nie ufałoby na przeszkodzie, by Devin wiódł to samo życie, co przez ostatnie sześć lat, i cieszył się tryumfem i nagrodami, które go czekały. Potrząsnął głową. Było to zdumiewające, lecz taki bieg rzeczy, podróżowanie z Menico i występy w całej Dłoni - życie, do jakiego zbudził się tego ranka - wydawało mu się teraz prawie nie do pomyślenia, jak gdyby już przeszedł na drugą stronę jakiejś wyraźnej granicy. Zastanawiał się, jak często ludzie dokonują życiowych wyborów z jasnych, prostych i zro­zumiałych powodów.
Te rozmyślania gwałtownie przerwał mu Alessan, podno­sząc ostrzegawczo rękę. Bez jednego słowa cała trójka z po­wrotem wśliznęła się między drzewa przy drodze. Po chwili od zachodu pojawił się blask pochodni i Devin usłyszał skrzypie­nie zbliżającego się wozu oraz męskie i kobiece głosy. Domyślił me, że to spóźnieni uczestnicy zabawy - przecież święto trwa nadal. To też zaczęło mu się wydawać nieważne. Czekali, aż wóz przejedzie.
Na próżno. Z cichym podzwanianiem i skrzypieniem uprzę­ży koń zatrzymał się przed ich kryjówką. Ktoś zeskoczył z wozu, a potem usłyszeli, jak otwiera z łańcucha bramę.
- Jestem doprawdy beznadziejnie pobłażliwy - zaczął utyskiwać. - Ile razy patrzę na tę namiastkę herbu, dochodzę do wniosku, że powinienem dać go do wymalowania rzemieślnikowi. Istnieją, albo przynajmniej powinny istnieć, jakieś gra­nice ojcowskiej wyrozumiałości!
Devin w jednej chwili rozpoznał miejsce i głos. Jakiś odruch, chęć powrotu po nocnych wydarzeniach do tego, co zwykłe i znajome, nakazał mu wstać.
- Zaufaj mi - szepnął w odpowiedzi na spojrzenie Alessana. - To przyjaciel.
Następnie wyszedł na drogę.
- Ja uważam, że to ładny rysunek - powiedział wyraźnie. - Lepszy, niż potrafiłaby wykonać większość znanych mi rze­mieślników. I prawdę mówiąc, Rovigo, pamiętam, że to samo mówiłeś mi wczoraj po południu “Pod Ptakiem”.
- Znam ten głos - natychmiast odpowiedział Rovigo. - I nie­zmiernie się cieszę, że go słyszę, mimo że właśnie zdemaskowa­łeś mnie przed zrzędliwą żoną i córką, która od dawna jest utra­pieniem jej nieszczęsnego ojca. Devin d'Asoli, jeśli się nie mylę!
Odszedł od bramy i zdjął latarnię z uchwytu na wozie. Devin usłyszał dobiegający ze środka pełen ulgi śmiech dwóch kobiet. Za nim na drogę wyszli Alessan i Catriana.
- Nie mylisz się - rzekł Devin. - A oto dwoje członków moje­go zespołu: Catriana d'Astibar i Alessan di Tregea. To jest Rovigo, kupiec, z którym dzieliłem w eleganckim otoczeniu butelkę wina, kiedy Catrianie udało się wczoraj doprowadzić do wyrzucenia mnie z tawerny.
- Ach! - zawołał Rovigo, wyżej unosząc latarnię. - Siostra!
Catriana, oświetlona przez szerszy krąg ognia, uśmiechnę­ła się skromnie.
- Musiałam z nim porozmawiać - wyjaśniła. - Nie bardzo chciałam wchodzić do środka.
- Cóż za rozumna i opatrznościowa kobieta - pochwalił ją z uśmiechem Rovigo. - Gdybyż moje córki były choć w połowie tak inteligentne. Nikt nie powinien wchodzić “Pod Ptaka”, chy­ba że stracił od kataru węch.
Alessan wybuchnął śmiechem.
- To miłe spotkanie na ciemnej drodze, kapitanie Rovigo, tym bardziej jeśli jesteś właścicielem statku o nazwie “Panna Morska”.
Devin zamrugał ze zdumienia oczyma.

Podstrony