Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Dziecko chce jeść. To dobry znak. Znaczy siÄ™, że grypy nie ma.
— A dlaczego on ma znów mieć grypÄ™? — rozzÅ‚oÅ›ciÅ‚ siÄ™ ojciec.
— Znów? Przecież jeszcze nie miaÅ‚!
— Jak to? Dwa tygodnie w listopadzie w łóżku leżaÅ‚!
— To nie byÅ‚a grypa, tylko angina, i wtedy w ogóle nikt nie chorowaÅ‚. To siÄ™ nie liczy. Oni dziÅ› sami jechali do przedszkola. Panna Kazia ma grypÄ™.
— Mama, my chcemy jeść!
— I ja też — oÅ›wiadczyÅ‚ ojciec Janka stanowczo. — I w ogóle chciaÅ‚bym zaznaczyć, że nie życzÄ™ sobie, żeby wciąż o chorobach, a szczególnie o grypie. Ludzie czy w biurze, czy w tramwaju o niczym innym. Zwariować można. Czy jest gorÄ…ca zupa?
Był gorący krupnik i przez niedługą chwilę panowało milczenie.
W pewnej chwili Andrzej kichnÄ…Å‚ do talerza. Krupnik rozprysnÄ…Å‚ siÄ™ po stole.
Rodzice spojrzeli na siebie znacząco, lecz powstrzymali się od komentarzy. Matka wytarła szybko ceratę i podała na stół kartofle i buraki.
Janek zakaszlał gwałtownie.
— Jemu nic nie jest — powiedziaÅ‚ Andrzej peÅ‚nymi ustami. — On nie lubi buraków.
— Chyba ich jednak nie bÄ™dÄ™ dziÅ› kÄ…paÅ‚a — mruknęła pod nosem matka Janka.
— A ja bym kÄ…paÅ‚. Nie trzeba siÄ™ poddawać psychozie — powiedziaÅ‚ ojciec tonem stanowczym. — Dzieci naszych wszystkich znajomych wyrastajÄ… na hipochondryków, bo siÄ™ im ciÄ…gle wmawia jakieÅ› choroby: grypy i anginy. A doroÅ›li też. U mnie w biurze Maciejski wciąż trzyma siÄ™ za puls. Gadasz do niego, a on liczy sobie tÄ™tno. Od czasu, jak Kwiatkowski miaÅ‚ ten zawał…
— Mama, dlaczego ja nic nie rozumiem, co tata mówi? — chciaÅ‚ wiedzieć Janek. — Bo mówi jak dorosÅ‚y — powiedziaÅ‚a matka zbierajÄ…c ze stoÅ‚u.
Ojciec Janka, najedzony, rozgrzany, życzliwy dla ludzi, rozsiadł się wygodnie na krześle.
— Chodź tu, Janku — powiedziaÅ‚. — Ja ci to wytÅ‚umaczÄ™. Widzisz, puls to jest tutaj, zobacz, tyka jak zegarek. Jak bije za szybko, to znaczy, że czÅ‚owiek jest chory. A zawaÅ‚? ZawaÅ‚ to jest taka choroba serca. Serce też tak tyka jak zegarek. O, posÅ‚uchaj.
— Kto mówi o chorobach? — odezwaÅ‚a siÄ™ matka Janka od zlewu.
— To dobrze — Janek zeskoczyÅ‚ z kolan ojca. — Andrzej, chodź, bÄ™dziemy siÄ™ bawić w szpital.
Znikli w swoim pokoju. Gdy w kuchni już było posprzątane, matka wypaliła w spokoju papierosa, a potem podniosła się z krzesła.
— No co, chyba ich wykÄ…piemy — westchnęła.
— WykÄ…piemy — potwierdziÅ‚ ojciec stanowczo.
Chłopcy byli bardzo zajęci. Andrzej rysował na papierze tarcze zegarowe, które starannie wycinał. Janek układał zwierzęta pod kołdrą.
— Misiowi już jest lepiej. MiaÅ‚ wdechowÄ… grypÄ™, ale przyÅ‚ożyliÅ›my mu zegarek. Poczekaj, zaraz bÄ™dzie miaÅ‚ anginę…
PÄ™kÅ‚y rury 
To nie był dobry dzień. Mimo że niedziela. W sobotę rodzice Janka wrócili późno z imienin jednego redaktora i od rana bolały ich głowy. O ósmej matka wstała, nałożyła szlafrok i poszła do pokoju dzieci. Janek i Andrzej w piżamach siedzieli na dwóch krzesłach ustawionych na stole i łowili ryby. Andrzej siedział przy sterze, a Janek zapuszczał wędkę sfabrykowaną z ciupagi, do której przymocowane było sznurowadło z butów ojca, lekkomyślnie pozostawionych w kuchni.
W pokoju było zimno. Mieli czerwone nosy i sine nogi.
— PowariowaliÅ›cie! — krzyknęła matka. — Marsz do łóżka. Jest jeszcze noc. Ojciec źle siÄ™ czuje. Ja siÄ™ źle czujÄ™. A wy siÄ™ pochorujecie.
— Co bÄ™dzie ze Å›niadaniem? — zapytaÅ‚ rzeczowo Andrzej.
— Jeszcze czas na Å›niadanie. A zresztÄ…, ubierajcie siÄ™. Dam wam mleko i chleb i wracam do łóżka. Dostaniecie po dwa zÅ‚ote, jeżeli siÄ™ bÄ™dziecie cicho bawić.
— Cztery zÅ‚ote — powiedziaÅ‚ Janek spokojnie i stanowczo.
— Trzy — matka machnęła rÄ™kÄ… i znikÅ‚a w kuchni. WróciÅ‚a szybko ze Å›niadaniem na tacy. ChÅ‚opcy mówili szeptem i chodzili na palcach. Janek miaÅ‚ sweter naÅ‚ożony na lewÄ… stronÄ™ i próbowaÅ‚ wciÄ…gnąć lewy but na prawÄ… nogÄ™.