– Tylko tak mówią, żeby zaciągnąć je do łóżka.
– Jesteś całkiem pewna, że jesteś krasnoludem? Przepraszam. To był żart.
– Przecież muszą istnieć jakieś ciekawsze tematy. Fryzury. Ubrania. Ludzie.
– Na bogów! Chodzi ci o takie dziewczęce rozmowy?
– Nie wiem. Nigdy dotąd nie prowadziłam dziewczęcych rozmów. Krasnoludy po prostu rozmawiają.
– W straży jest dość podobnie – ostrzegła Angua. – Możesz być dowolnej płci, pod warunkiem że zachowujesz się po męsku. W straży nie ma mężczyzn i kobiet, jest tylko gromada kumpli. Szybko opanujesz tutejszą mowę. Zasadniczo chodzi o to, ile piwa kto wypił wczoraj wieczorem, jak ostre było curry, które potem zjadł, i gdzie rzygał. Wystarczy myśleć egojądrystycznie. Łatwo to opanujesz. Ale na komendzie musisz być przygotowana na żarty z wyraźnym podtekstem seksualnym.
Cudo zarumieniła się.
– Chociaż ostatnio jakby się skończyły – dodała Angua.
– Dlaczego? Skarżyłaś się?
– Nie. Kiedy się przyłączyłam, oni przestali. I wiesz, wcale się nie śmiali. Nawet kiedy robiłam te wszystkie gesty. Uważam, że to niesprawiedliwe. Choć trzeba przyznać, że niekiedy były to całkiem drobne gesty.
– Nie ma na to rady. Będę musiała się wyprowadzić – westchnęła Cudo. – Czuję się... nie na miejscu.
Angua zerknęła na idącą obok małą postać. Rozpoznała objawy. Każdy potrzebował swojego miejsca tylko dla siebie, tak jak sama Angua. A czasami to miejsce znajdowało się w jego głowie.
Poza tym, choć to trochę dziwne, polubiła Cudo. Może z powodu jej szczerości. A może dlatego, że poza Marchewą była jedyną osobą, która podczas rozmowy nie wydawała się trochę wystraszona. Bo nie wiedziała... Angua pragnęła zachować tę niewiedzę niczym cenny drobiazg.
Ale potrafiła poznać, kiedy ktoś powinien coś zmienić w swoim życiu.
– Jesteśmy całkiem blisko ulicy Wiązów – powiedziała ostrożnie. – Może, no... zajrzysz na chwilę? Mam parę rzeczy, które mogłabym ci pożyczyć...
Mnie nie będą potrzebne, powiedziała sobie. Kiedy odejdę, nie zdołam unieść zbyt wiele.
Funkcjonariusz Rzygacz patrzył na mgłę. Patrzenie – zaraz po tkwieniu w jednym miejscu – było tym, co robił najlepiej. Niewydawanie żadnego dźwięku także należało do jego umiejętności. Kiedy chodziło o nierobienie absolutnie niczego, należał do ścisłej czołówki. Ale tkwienie w całkowitym bezruchu w jednym miejscu było jego podstawowym atutem. Gdyby wzywano chętnych do walki o tytuł mistrza świata w nieruszaniu się, on by się nawet nie ruszył.
Teraz, z brodą opartą na dłoniach, patrzył na mgłę.
Chmury obniżyły się trochę i tutaj, sześć pięter powyżej ulicy, można było uwierzyć, że leży się na plaży nad zimnym morzem zalanym światłem księżyca. Z rzadka tylko z obłoków wynurzała się wysoka baszta czy wieża, ale dźwięki były stłumione, zamknięte w sobie. Nadeszła i odpłynęła północ.
Funkcjonariusz Rzygacz patrzył i myślał o gołębiach.
Funkcjonariusz Rzygacz miał w życiu bardzo niewiele pragnień, a prawie wszystkie dotyczyły gołębi.
Grupka postaci sunęła, zataczała się, a w jednym przypadku również toczyła poprzez mgłę niczym Czterech Jeźdźców niedużej Apokalipsy. Jeden z nich miał na głowie kaczkę, a że poza tym drobnym szczegółem był prawie całkowicie normalny, nazywano go Kaczkomanem. Drugi kaszlał i charczał bez przerwy, dlatego znany był jako Kaszlak Henry. Trzeci, beznogi, poruszał się na małym wózku z kółkami i bez żadnego rozsądnego powodu nazywano go Arnoldem Bocznym. A czwarty, z wielu bardzo istotnych powodów, nosił przezwisko Paskudnego Starego Rona.
Ron trzymał na sznurku szarobrązowego teriera z wystrzępionymi uszami – prawdę mówiąc, trudno byłoby przypadkowemu obserwatorowi odgadnąć, kto tu kogo prowadzi i kto, kiedy już przyjdzie co do czego, ugnie kolana, gdy ten drugi zawoła „Siad!”. Bo chociaż wytresowane psy w całym wszechświecie wykorzystywane są często jako pomoc dla pozbawionych wzroku czy nawet słuchu, Paskudny Stary Ron był pierwszą osobą w historii, posiadającą psa z myślącym mózgiem.
Żebracy, prowadzeni przez teriera, kierowali się pod mroczny łuk Bezprawnego Mostu, który nazywali domem. W każdym razie przynajmniej jeden z nich nazywał to miejsce domem. Pozostali określali je, odpowiednio, jako „Haark haaark HRRaarkk tfu!”, „Hi, hi, hi, juua!” oraz „Demoniszcza, tysiącletnia wskazówka i krewetki!”.
Potykając się, szli wzdłuż brzegu Ankh i podawali sobie kolejno puszkę. Popijali z niej z satysfakcją i od czasu do czasu bekali.
Pies zatrzymał się nagle. Żebracy wyhamowali za nim. Jakaś figura zbliżała się brzegiem.
– Na bogów!
– Pfuj!
– Juu!
– Demoniszcza?
Przycisnęli się do muru, gdy blada postać przeszła chwiejnie obok. Trzymała się za głowę, jakby próbowała samą siebie podnieść za uszy, a od czasu do czasu uderzała tą głową o ściany budynków.
Widzieli, jak wyrwała z bruku metalowy poler cumowniczy i zaczęła okładać się nim po głowie. W końcu lane żelazo się rozprysnęło.
Postać rzuciła resztkę słupa, odchyliła się, otworzyła usta – z których zajaśniał czerwony blask – i zaryczała jak cierpiący byk. Potem odbiegła, zataczając się w mroku.
– Znowu golem – stwierdził Kaczkoman. – Ten biały.
– He, he... Też czasem tak mi łeb pęka, zwłaszcza rano – przyznał Arnold Boczny.
– Znam się na golemach – oświadczył Kaszlak Henry, spluwając fachowo i trafiając żuka pełznącego po murze o dwadzieścia stóp dalej. – Niby nie powinny mieć głosu.