Załoga była widać w pogotowiu, gdyż usłyszałem bieganie ludzi po pokładzie. Duch nowoczesnego tempa przejawiał się tu w krótkich a donośnych rozkazach:
„Ciągnij kabel! Spuść drabinę sznurową!”, i w zniecierpliwionych wykrzyknikach zwróconych w moją stronę:
— No, prędzej, prędzej! Trzy godziny opóźnienia mamy z pańskiej winy! Powinniśmy byli wyruszyć o siódmej…
— Nic o tym nie wiedziałem — rzekłem wstępując na pokład.
Wcieleniem nowoczesnego tempa był chudy kapitan o nadmiernie długich kończynach i krótko ściętej siwej bródce. Wyciągając ku mnie suchą, rozpaloną rękę rzekł gorączkowo:
— Niech mnie diabli wezmą, jeślibym na pana czekał pięć minut dłużej. Choćby mi wszyscy kapitanowie portu…
— To już pańska rzecz — przerwałem. — Nie prosiłem wcale, aby na mnie czekano.
— Mam nadzieję, że pan nie spodziewa się kolacji! — wybuchnął. — Nie posiadam restauracji na statku. Jesteś pan pierwszym pasażerem, którego zabieram na pokład, i daj Boże, ostatnim.
Nie odpowiedziałem na to gościnne wystąpienie, kapitan nie czekał zresztą na odpowiedź, wyszedł bowiem natychmiast na swój pomost, by wydać ostatnie rozkazy.
Na pół wroga postawa, jaką zajął wobec mnie, nie uległa zmianie przez całe cztery dni, które spędziłem na jego statku. Opóźniwszy z mego powodu wyjazd o trzy godziny, nie mógł mi darować, że nie jestem znakomitszą osobistością, i jakkolwiek nie powiedział tego otwarcie, wyczuwałem urazę i zdziwienie w każdym jego słowie.
Było to wprost śmieszne.
Jako kapitan posiadał wielkie doświadczenie, którym lubił się popisywać, poza tym niepodobna wyobrazić sobie większego kontrastu z kapitanem Gilesem. Jego zachowanie się mogłoby mnie nawet bawić, gdybym był w innym usposobieniu. Ale nie miałem ochoty na krotochwile. Czułem się jak oblubieniec, który ma wkrótce ujrzeć ukochaną. Cóż mnie mogła obchodzić ludzka niechęć? Myślałem o moim nieznanym statku: to było moją rozrywką, moją pracą, moją udręką…
Kapitan, któremu nie brakło sprytu, dostrzegł moje podniecenie i żartował ze mnie na podobieństwo starego cynika wyszydzającego porywy młodości. Ja zaś unikałem wszelkich pytań dotyczących mego statku, jakkolwiek wiedziałem dobrze, że kapitan zna go z widzenia, bywając prawie co miesiąc w Bangkoku. Nie mogłem przecież narażać statku — mego statku — na jakieś lekceważące uwagi.
Był to pierwszy prawdziwie antypatyczny człowiek, z jakim się spotkałem. Moja znajomość życia i ludzi pozostawiała jeszcze dużo do życzenia, chociaż nie domyślałem się tego podówczas. Jedyną rzeczą, która nie uszła mej uwagi, był niechętny i prawie pogardliwy stosunek kapitana do mojej osoby. Co było przyczyną tej niechęci? Zapewne to, że musiał opóźnić dla mnie odjazd statku o całe trzy godziny. Kimże ja byłem, aby okazywano mi takie względy? On sam nie dostąpił nigdy w życiu podobnej łaski. Ze strony kapitana była to więc zazdrość zaprawiona goryczą.
Moja niecierpliwość połączona z niepokojem dochodziła do zenitu. Jakże długo wlokły się te dni podróży, a jak szybko właściwie minęły! Pewnego dnia wczesnym rankiem, kiedy słońce wschodziło w całym przepychu nad płaskim widnokręgiem, minęliśmy wejście do portu. Opłynąwszy liczne krzywizny wybrzeża ujrzeliśmy wielkie złocone pagody, a wreszcie samo miasto szeroko rozpostarte po obu brzegach rzeki.
Mogłem się teraz napatrzyć tej wschodniej stolicy, jedynej, która dotąd nie zaznała białego najeźdźcy. Oczom moim ukazał się nieskończony szereg brunatnych domków, skleconych z bambusów, mat i roślin wszelkiego rodzaju, wyrastający z brunatnej gleby nad błotnistym ujściem rzeki. Zdumienie ogarniało Europejczyka na myśl, że do budowy tego miasta, którego rozległość mierzyła się na kilometry, nie użyto pół tuzina gwoździ. Niektóre domki z patyków i trawy, przylepione do niskiego brzegu, przypominały gniazda wodnych ptaków. Inne zdawały się wyrastać z wody, jeszcze inne, powiązane z sobą jak rzędy paciorków, płynęły samym środkiem rzeki. Gdzieniegdzie w oddali, sponad tego tłumu niskich, brunatnych namiotów, wyrastały wielkie budowle: pałac królewski i przepyszne, wpółrozwalone świątynie, których mury kruszały pod działaniem prostopadłych promieni słońca. Żar słoneczny, straszliwy i wszechpotężny., niemal namacalny, przenikał do nozdrzy i płuc za każdym oddechem, wciskał się we wszystkie pory ludzkiej skóry.
Nieszczęsna ofiara zazdrości musiała z jakichś niewiadomych przyczyn wydać rozkaz wstrzymania maszyny. Parostatek kołysał się łagodnie, poddając się falom przypływu. Niepomny na nowe otoczenie, oderwany od wszystkiego, co się dokoła mnie działo, krążyłem niespokojnie po pokładzie. Myśli moje były mieszaniną najromantyczniejszych marzeń i trzeźwego obrachunku z sobą. Oto zbliżała się dla mnie chwila objęcia komendy — zbliżał się moment najważniejszy, będący w naszym zawodzie probierzem wartości człowieka.
Z głębokiego zamyślenia wyrwało mnie wołanie kapitana, który dawał mi znaki ze swego pomostu.
Nie chciało mi się zrazu ruszyć, ale widząc, że ma mi coś ważnego do powiedzenia, wyszedłem po drabince na pomost.
Ujął mnie za ramię i z lekka obrócił, drugą ręką wskazując przed siebie:
— Oto wasz statek, kapitanie.
Poczułem w piersi gwałtowne uderzenie — jedno jedyne — po którym serce mi stanęło. Wzdłuż brzegu stało na kotwicy z dziesięć statków, ten jednakże, który mi wskazywano, zasłonięty był częściowo przez rufę innego statku.
— Zrównamy się z nim za chwilę — oznajmił kapitan.
Co zadźwięczało w jego głosie? Drwiny, obojętność czy groźba? Nie mogłem wymiarkować, zdawało mi się jednak, że jakaś złośliwość ukrywa się pod nieoczekiwaną uprzejmością kapitana.
Pozostawił mnie samego, ja zaś oparłem się o burtę pomostu nie mając odwagi podnieść oczu. Wiedziałem, że trzeba spojrzeć , że nie wytrzymam dłużej niepewności. Zdaje się, że trząsłem się cały.
Gdy wreszcie objąłem oczyma cały statek, obawy moje pierzchły w jednej chwili, rozwiały się jak zły sen. (Porównanie to jest o tyle nieścisłe, że złe sny nie zwykły niepokoić sumienia, ja zaś uczuwam głęboką skruchę na wspomnienie mych niecnych podejrzeń.)
Przede mną stał mój statek. Jego kadłub, jego maszty i reje napawały moje oczy głębokim zadowoleniem. Uczucie pustki życiowej, nurtujące mnie od kilku miesięcy, straciło nagle swój gorzki posmak i zabójczą władzę nade mną, rozpłynęło się w radosnym uniesieniu.