ďťż

Historia wymaga pasterzy, nie rzeĹşnikĂłw.

Kileń
takiego pretekstu szuka już czwarty tydzień. Damazyn zdecydował: będzie strzelał
od razu.
Tak zresztš radził mu i Wrzos. Zmarnowano już zbyt wiele czasu.
– A... pan... – Suchowilk okazał goœcinne zdumienie. Byli sami w maleńkim
kantorku. Za
œciankš szumiały maszyny głuszšce niektóre słowa. Suchowilk uniósł głowę znad
rysunków i
obliczeń. Damazyn usiadł – zaproszony. Przywitanie nabierało serdecznoœci,
gospodarz już
rozpoczynał swe uprzejmoœciowe gusła. Parzył kawę. Manewrował filiżaneczkami.
Suchowilk
œmiał się: nasza czarna msza. Te nic nie znaczšce gesty, byle jakie słowa tylko
utrudniały
Damazynowi pierwsze uderzenie. W urzędzie wiedziałby, jak zaczšć – tam znał
wszystkie
potrzebne słowa, tam zawsze był silniejszy. Goršczkowo szukał tego pierwszego z
najpierwszych
słów, tego najlepszego zdania, po którym następne już będš się toczyć własnym
impulsem. Inżynier pyta: cukier? – i zaraz dodaje, że prawdziwi smakosze nie
używajš cukru
do kawy. Przybysz na złoœć wpakował trzy łyżeczki. Ciemny napój był goršcy i
słodki. Za
goršcy i za słodki. Damazyn siorbał powoli, by zyskać jeszcze chwilę. Suchowilk
przestał się
kręcić po kantorku. Usiadł przy swoim stole. Podniósł do ust filiżankę.
– Mam ważnš do pana, inżynierze, sprawę. – Głos musiał być miły, serdeczny,
budzšcy
zaufanie, a wszystko się w nim burzyło przeciw tej filuterii.
Suchowilk odstawił filiżankę. Skłonił głowę.
– Uprzedzam, jeżeli zmiany będš zbyt wielkie... – wymownym ruchem wskazał na
rozłożone
papiery, praca już była zaawansowana.
– Zmiany? – Damazyn demonstracyjnie wzruszył ramionami. – Nie... To nie chodzi o
zmiany. Nie o tym chcę z panem mówić. To mnie teraz nic nie interesuje.
Suchowilk popatrzył na goœcia.
– A co innego może pana interesować?
– Pan należał swego czasu do delegatury rzšdu londyńskiego?
Suchowilk odstawił uniesionš filiżankę. Nawet mu ręka nie drgnęła. Damazynowi
wydawało
się, że tylko lekko zatrzepotał powiekami. Przez moment inżynier ocišgał się z
odpowiedziš:
– A... to pana interesuje. Zainteresowanie, innymi słowy, raczej historyczne. –
Damazynowi
wydawało się, iż gospodarz jakby drwi z niego. – Informacja pana jednak nie jest
œcisła.
Ja nie należałem do delegatury, która była ciałem złożonym wyłšcznie z
polityków... – Chciał
być dokładny, jak człowiek, który nie wiedzšc jeszcze, o co chodzi, ubezpiecza
się z każdej
strony.
– Pan pracował w delegaturze – Damazyn poprawił się.
– Tak jest. Żadna tajemnica. Już parę lat temu...
– Toteż nie pytam – przerwał inżynierowi. – Stwierdzam, dla porzšdku, żeby pan
zdawał
sobie sprawę, iż jestem zorientowany.
– Ja wiem, że panowie jesteœcie na ogół dobrze zorientowani.
– Teraz pan czeka...
– To pytanie czy znów konstatacja?
– Ja wiem, że teraz pan czeka.
– Na co ja mam teraz czekać? – Suchowilk jeszcze był spokojny.
– Pan to już lepiej wie ode mnie.
– Ja? – Inżynier jednym haustem dopił kawę. Odsunšł filiżankę. I nagle zmienił
ton. – Pan
stroi sobie jakieœ głupie żarty. Kim pan jest i z czym pan do mnie w tej chwili
przychodzi?
Albo będzie pan kontrolował mojš pracę, jakš dla was wykonuję, albo... – Uczynił
rękš gest
wypraszajšcy. Za drzwi. – Proszę jasno i wyraŸnie.
– Wydaje mi się, iż to, co mówię, jest bardzo jasne i wyraŸne. Pan czeka.
Wiemy...
– Co za „my”?
– Ludzie, którzy też czekajš i którzy majš do pana interes. Nie jestem sam.
– Akurat do mnie? – z wyraŸnym trudem hamował rosnšce wzburzenie.
– Akurat do pana. Wiemy, co pan kiedyœ robił. Mamy do pana zaufanie.
– Nie zależy mi na niczyim zaufaniu.
– Niech mnie pan wysłucha. Zmieni pan zdanie.
– Wštpię! – inżynier krzyknšł.
Damazyn wiedział, że musi zachować spokój. Rozmowa wpadła w niebezpieczny
zakręt.
– Do pańskiego warsztatu przychodzš rozmaici ludzie. Pan tutaj produkuje różne
rzeczy.
– Które pan winien kontrolować. Raczej te wyroby niż mnie.
– Jestem przedstawicielem tylko jednej fabryki, a pan produkuje dla paru
rozmaitych zakładów.
Pan więcej wie niż każdy z nas. I dlatego nie wolno panu bezczynnie czekać.
– Gada pan cišgle zagadkami. Na co czekam? Na nic nie czekam. Czego pan chce?
– Chcę, żeby pan z nami współpracował.
– Niczego innego nie czynię. Cišgle mam do czynienia z pana fabrykš.
– Tutaj nie chodzi o fabrykę.
– Nie rozumiem. A raczej zaczynam rozumieć i pragnę panu oœwiadczyć, że ja
jestem lojalnym
obywatelem.
– Pańska lojalnoœć nic mnie w tej chwili nie obchodzi.
– Pana to nie interesuje? – Suchowilk zdziwił się nieco. Zaakcentował słowo:
„pana”.
W tym momencie Damazyn zrozumiał myœli Suchowilka i speszył się – jakby stracił
rozpęd.
W urzędzie wszystko było jaœniejsze. Rozszyfrował – cwaniak! Przez skórę?
Konspiratorzy
ze sobš rozmawiajš widać inaczej. Bez omawiania, bez owijania. Nie mógł się
jednak
cofnšć. Musiał atakować. Zapytał wprost.
– Za kogo pan mnie właœciwie bierze?
– Pan sam doskonale wie...
– Nie chciałbym, żeby między nami były jakieœ nieporozumienia.
– To pan zaczšł mówić zagadkami. Nie ja. Panowie sšdzicie, że u mnie, w moim
warsztacie,
ktoœ może mieć jakieœ zainteresowania szpiegowskie?
– Wywiadowcze – uœciœlił Damazyn. Suchowilk wzruszył ramionami: żadna różnica.

Podstrony