Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Ja nie mogę. Powinno tam być sporo tego Glendowera. Trzeba to upo-
rządkować.
Cały niemal tydzień pochłonęło mi to smutne odkopywanie nie opublikowanych
myśli mojego nieżyjącego przyjaciela. Czułem, że karta się odwróciła: ja zaczynałem
być pisarzem, Eliot zaś z tym skończył. Naprawdę jednak przestał nim być, jak odkry-
łem, wiele lat wcześniej. Nie trafiłem na żaden ślad brudnopisu o Glendowerze ani ja-
kiejkolwiek innej poważnej pracy. Znalazłem wyłącznie chore brednie.
Bill Evans zapełnił maszynowymi i ręcznymi zapiskami Eliota trzy skrzynie od her-
baty. W tych skrzyniach delirium odkryłem setki stron pretensjonalnych, chaotycznych
obelg i ledwie rozpoczętych tyrad skierowanych przeciwko całemu światu. Znalazłem
kilkanaście notatników, w których Eliot spisał wydumane wersje swojej własnej przy-
szłości: od wyjątkowo wybitnej i świetlanej po nędzny żywot zapoznanego geniusza
zwieńczony straszliwymi chorobami lub śmiercią zadaną przez zazdrosnych rywali; po-
tem, nieodmiennie, przychodziło uznanie całego skruszonego świata, który nie potrafił
docenić wielkiego człowieka. Żałosne to były zapiski.
Z jeszcze większą przykrością czytałem jego twórczość dotyczącą nas, jego przyja-
ciół. Dzieliła się na dwie grupy: nienawistną i pornograficzną. Znalazłem zjadliwe ata-
ki wymierzone przeciwko sobie oraz całe strony pornograficznych opisów scen miło-
snych, z udziałem mojej żony Mali, z którą „spotykał się”, zapewne dla zwiększenia ich
autoerotycznego efektu, tuż po naszym ślubie. A także kiedy indziej. Na stronach po-
święconych Lucy roiło się od uwag zarówno nieprzychylnych, jak i lubieżnych. Na próż-
no szukałem w tych skrzyniach słów przepojonych miłością. Nie mogłem uwierzyć, że
ten żarliwy i pełen entuzjazmu człowiek nie miał nic dobrego do powiedzenia o życiu
na tym świecie. A jednak tak było.
Niczego Lucy nie pokazałem, lecz ona i tak wszystkiego się domyślała.
— Przecież tak naprawdę nie on to pisał — pocieszała mnie. — On był chory.
Wiem, co wpędziło go w chorobę, pomyślałem, i poprzysiągłem sobie, że będę zdro-
wy. Od tamtej pory kontakt między światem duchowym i moim nie istnieje. „Uniwer-
salny fluid” Mesmera wyparował na zawsze, kiedy zanurzyłem się w cuchnących skrzy-
niach obłąkanych świństw mojego przyjaciela.
Pogrzeb odbył się zgodnie z życzeniami Eliota. To, jak umarł, stanowiło pewną prze-
szkodę na drodze do skorzystania z poświęconej ziemi, lecz zawziętość Lucy sprawiła,
że miejscowi księża przymknęli oko.
Wśród obecnych przy pochówku znalazł się pewien konserwatywny deputowany do
66
67
Parlamentu, który chodził do szkoły z Eliotem.
— Biedny Elly — facet odezwał się na cały głos. — Zadawaliśmy sobie pytanie: „Na
co wyrośnie Elly Crane?”, a ja wtedy odpowiadałem: „Pewnie jakoś sobie ułoży to życie,
chyba że wcześniej się zabije”.
Ten pan jest obecnie członkiem rządu, osobą pod ochroną Special Branch. Nie wiem,
czy zdaje sobie sprawę, jak niewiele brakowało, by potrzebował takiej ochrony (prze-
ciwko mnie) pewnego odległego i słonecznego dnia w Walii.
Mimo to z pogrzebu zapamiętałem tylko to jego epitafium.
Gdy się rozstawaliśmy, Lucy podała mi dłoń. Więcej już się nie spotkaliśmy. Podobno wkrótce potem wyszła za jakiegoś nudziarza i przeniosła się do Stanów, na Zachod-
nie Wybrzeże.
Po powrocie do domu odczuwałem wielką potrzebę mówienia. Mala siedziała, słu-
chając cierpliwie. W końcu opowiedziałem jej o skrzyniach po herbacie.
— Wiem, rozpracowałaś go, nie musisz mi tego przypominać! — wykrzykiwałem. —
Znałaś go od środka! Wyobraź sobie! Był taki chory, do tego stopnia szalony, że ubzdu-
rał sobie te wszystkie dzikie sceny rodem z Ostatniego tanga z tobą w roli głównej. Na
przykład zaraz po naszym powrocie z Wenecji. Albo przez te dwa dni, kiedy ja siedzia-
łem sam z Lucy na Bugenwilli, bo on musiał wrócić do Cambridge na jakiś wykład!
Mala wstała i odwróciła się do mnie plecami. Zanim cokolwiek powiedziała, odga-
dłem jej odpowiedź, czułem, jak we mnie eksploduje z potwornym hukiem, przypomi-
nającym odgłos pękających w ścisku spławianych bali lub piętrzącej się kry. To praw-
da, ostrzegała mnie przed Eliotem Crane’em, ostrzegała mnie z przejmującą żarliwością,
jaką przelała w tę denuncjację, a ja, zdumiony samym donosem, nie usłyszałem właści-
wego ostrzeżenia, nie pojąłem znaczenia tej żarliwości w jej głosie. Pomyleniec. On ci
źle robi.
Stało się: przepadła harmonia, nastąpił rozpad sfer mojego serca.
— To nie były urojenia — powiedziała.
CHEKOV I ZULU
1
Czwartego listopada 1984 roku Zulu zniknął z Birmingham, więc India House wysłał
Chekova, kolegę ze szkolnej ławy, do Wembley, by zobaczył się z jego żoną.
— Dzień dobry, pani Zulu. Można wejść?
— Proszę bardzo, sahibie zastępco, po co te ceregiele?
— Przepraszam, że nachodzę w niedzielę, pani Zulu, ale chciałem zapytać, czy pan
Zulu kontaktował się dzisiaj z panią?
— Ze mną?! Od kiedy to on dzwoni do mnie z delegacji? Po co miałby dzwonić, jak
się dobrze bawi?
— Ooo, drażliwa sprawa. Wybaczy pani. Nigdy nie byłem zbyt subtelny.
— Niech pan chociaż przysiądzie i napije się herbaty.
— Ładnie tu u pani. Jaki gustowny deseń, w piki. A ile kryształów!!! Ten łobuz Zulu
musi sporo zarabiać, więcej niż uniżony sługa... Spryciarz z niego.
— Skądże znowu! P. o. zastępca na pewno ma o wiele więcej niż szef ochrony.