Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Zimno mi.
— Cicho, cicho — starał się go uspokoić Yossarian. — Cicho, cicho.
Ludzie nie rozpływali się niesamowicie w chmurze jak Clevinger. Nie rozrywali się na krwawe strzępy. Nie tonęli, nie padali rażeni piorunem, zmiażdżeni przez maszyny ani przysypani lawinami. Nie umierali zastrzeleni podczas napadów, uduszeni przez gwałcicieli, zasztyletowa­ni w spelunkach, zarąbani siekierą przez rodziców lub dzieci czy jeszcze inaczej z dopustu Bożego. Nikt nie dławił się na śmierć. Jak przystało na dżentelmenów, wykrwawiali się na stole operacyjnym albo gaśli bez słowa pod namiotem tlenowym. Nie było tu nic z tej przewrotnej zabawy, tego a-kuku-jestem, a-kuku-nie-ma-mnie, cieszącej się takim wzięciem poza szpitalem. Nie było powodzi ani głodów.
Dzieci nie dusiły się w kołyskach ani w lodówkach, nie wpadały pod ciężarówki. Nikogo nie katowano na śmierć. Ludzie nie wsadzali głów do piecyków gazowych, nie rzucali się pod pociągi i nie walili się z okien hoteli jak tłumoki, fiut! z przyśpieszeniem szesnastu stóp na sekundę kwadrat, lądując na chodniku z obrzydliwym plaśnięciem i umierając obrzydliwie na oczach wszystkich, jak worek lodów truskawkowych z włosami, ociekając krwią, z nienaturalnie wykręconymi różowymi palcami u nóg.
Zważywszy to wszystko Yossarian często wolał być w szpitalu, mimo że miało to również swoje minusy. Obsługa bywała nadgorliwa, regulamin, gdyby go przestrzegać, zbyt surowy, a kierownictwo zbyt wścibskie. Ponieważ trafiali się też prawdziwi chorzy, nie zawsze można było liczyć na towarzystwo wesołych młodych ludzi i rozrywki nie zawsze były najwyższej klasy. Musiał przyznać, że w miarę trwania wojny poziom szpitali obniżał się systematycznie i były one tym gorsze, im bliżej frontu się znajdowały; jakość klientów spadała najwyraźniej
w bezpośredniej bliskości frontu, gdzie efekty koniunktury wojennej natychmiast rzucały się w oczy. Im bliżej frontu, tym bardziej chorych ludzi widziało się w szpitalu, aż pewnego dnia, podczas ostatniego pobytu tam Yossariana, zjawił się żołnierz w bieli, który był tak chory, ze już bardziej nie można, czego dowiódł umierając.
Żołnierz w bieli składał się wyłącznie z gazy, gipsu i termometru, przy czym termometr był tylko ozdobą zawieszaną na skraju ziejącego czarnego otworu w bandażach nad ustami codziennie wczesnym rankiem i późnym popołudniem przez siostrę Cramer albo siostrę Duckett, dopóki pewnego popołudnia siostra Cramer nie spojrzała na termometr i nie odkryła, że żołnierz w bieli nie żyje. Teraz, z perspek­tywy czasu, Yossarian podejrzewał, że to nie rozmowny Teksańczyk, a raczej siostra Cramer go zamordowała; gdyby nie spojrzała na termometr i nie zameldowała o swoim odkryciu, żołnierz w bieli mógłby sobie nadal leżeć w najlepsze równie żywy jak dotychczas, spowity od stóp do głów w gazę i gips, z dwiema dziwnymi nogami wyciągniętymi sztywno do góry i z dwiema dziwnymi rękami zawieszonymi równo­legle, ze wszystkimi czterema masywnymi kończynami w gipsie, ze wszystkimi czterema dziwnymi, bezużytecznymi kończynami utrzymy­wanymi w górze za pomocą napiętych drutów i niesamowicie długich ołowianych ciężarków zwisających złowrogo nad jego ciałem. Takie życie nie było może wiele warte, ale było to jedyne życie, jakie miał, i decyzja, czy je zakończyć, nie powinna była zdaniem Yossariana należeć do siostry Cramer.
Żołnierz w bieli leżał jak rolka bandażu z dziurą albo jak odłamany blok kamienia w porcie z wystającą zagiętą cynkową rurką. Wszyscy pozostali pacjenci na sali z wyjątkiem Teksańczyka wzdragali się na jego widok z litością i odrazą od chwili, gdy go po raz pierwszy ujrzeli, czyli od tego ranka, kiedy stwierdzili, że go przeszmuglowano na oddział. Zbierali się przygnębieni w najdalszym kącie sali i wymieniali na jego temat nieżyczliwe, pełne urazy szepty, buntując się przeciwko jego obecności jako przeciwko potwornemu nadużyciu i czując do niego złośliwą awersję za odrażającą prawdę, której był jaskrawym przypo­mnieniem. Prześladowała ich wszystkich obawa, że może zacząć jęczeć.
— Nie wiem, co zrobię, jeżeli on zacznie jęczeć — biadolił dziarski miody pilot myśliwca ze złocistym wąsikiem. — Przecież będzie jęczał także w nocy, bo nie będzie wiedział, która godzina.
Ale żołnierz w bieli przez cały czas pobytu na sali nie wydał ani jednego dźwięku. Postrzępiona okrągła dziura nad jego ustami była głęboka, czarna jak węgiel i nie zdradzała ani śladu warg, zębów,
podniebienia czy języka. Jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek podszedł tak blisko, że mógł tam zajrzeć, był uprzejmy Teksańczyk. Podchodził on zresztą tak blisko po kilka razy dziennie, żeby pogawędzić o zwiększeniu ilości głosów dla przyzwoitych obywateli, i każdą rozmowę rozpoczynał tym samym niezmiennym powitaniem: “No i co powiesz, bracie? Jak tam sprawy?" Wszyscy pozostali, w swoich regulaminowych brązowych sztruksowych szlafrokach i po­strzępionych flanelowych piżamach, omijali ich obu z daleka, za­stanawiając się ponuro, kim jest żołnierz w bieli, dlaczego znalazł się w szpitalu i jaki jest naprawdę tam w środku.
— Mówię wam, że on jest w porządku — przynosił im pocieszające wieści po każdej rozmowie Teksańczyk. — Tam w środku jest naprawdę fajny gość. On jest tylko onieśmielony i czuje się niezbyt pewnie, bo nikogo tu nie zna i nie może mówić. Może podejdziecie do niego i przedstawicie się? Nic wam złego nie zrobi.