Dzięki ciężkiej pracy
udało jej się rozkręcić interes i sklep zaczął przynosić dochód. By zapomnieć o samot-
ności i bólu po stracie ukochanego, wszystkie wolne chwile poświęcała Jimmy’emu i sa-
mokształceniu; nauczyła się murować, ułożyła chodnik wokół domku, zbudowała płot,
zamontowała nowe, własnoręcznie wykonane szai w kuchni i została pierwszorzęd-
nym ogrodnikiem, a otoczenie jej bungalowu nie miało sobie równych w całej okolicy.
Przyzwyczaiła się już do tego, że musi sama troszczyć się o siebie i syna. Nawet w naj-
trudniejszych chwilach pozostawała optymistką; była człowiekiem czynu, wojowni-
kiem, nigdy nie myślała o sobie w kategoriach ofiary.
Być może po raz pierwszy w całym swym życiu Lilly czuła się zupełnie bezradna,
stała w obliczu sił, których nie rozumiała ani którym nie mogła się przeciwstawić. Tym
razem wiara we własne możliwości nie wystarczała; gorzej, nie mogła zrobić absolut-
nie nic, by zmienić tę sytuację. Ponieważ uleganie niesprzyjającym okolicznościom nie
leżało w jej naturze, nie potrafiła litować się nad sobą. Mogła tylko czekać. Czekać, aż
odnajdziemy Jimmy’ego żywego. Czekać, aż odnajdziemy go martwego. Albo, co było
najgorszą ze wszystkich możliwości, czekać przez całe życie i pozostawać w nieświado-
mości. Właśnie ze względu na tę okropną bezradność Lilly musiała jednocześnie radzić
sobie ze złością, strachem i przejmującym smutkiem.
Wreszcie otworzyła dłonie.
Jej oczy napełniły się łzami, choć z całych sił próbowała je powstrzymać.
Wydawało mi się, że chce wyciągnąć do mnie ręce, więc sięgnąłem po jej dłoń.
Jednak ona zakryła twarz i szlochając, wykrztusiła:
— Och, Chris, tak mi wstyd.
Nie wiedziałem, czy mówi o swojej bezsilności, czy też wstydzi się łez.
174
175
Wstałem, obszedłem stół i spróbowałem wziąć ją w ramiona.
Lilly opierała się przez chwilę, potem jednak wstała i przytuliła się do mnie.
Chowając twarz w moim ramieniu, przemówiła ochrypłym od płaczu głosem:
— ByÅ‚am taka... o Boże... byÅ‚am dla ciebie taka okrutna.
Zdumiony i skonfundowany uspokajałem ją, powtarzając cicho:
— Nie, nie. Nie ty, Borsuczku, ty nigdy, nie, nie.
— Nie miaÅ‚am... odwagi. — DrżaÅ‚a jak w gorÄ…czce, wyrzucaÅ‚a pojedyncze sÅ‚owa spo-
między zaciśniętych zębów, przytulała się do mnie z desperacją zagubionego dziecka.
Objąłem ją mocniej. Nie mogłem mówić, bo jej ból rozdzierał mi serce. Wciąż nie
wiedziałem, czego dotyczyły jej słowa. Jednak teraz uważam, że przeczuwałem to, co
miała za chwilę powiedzieć.
— CaÅ‚e to moje gadanie... — Jej gÅ‚os byÅ‚ niewyraźny, przytÅ‚umiony, przerywany pÅ‚a-
czem. — Tylko gadanie. Ale ja nie byÅ‚am... nie mogÅ‚am... kiedy trzeba byÅ‚o... nie potrafi-
Å‚am. — Wzięła gÅ‚Ä™boki oddech i przytuliÅ‚a siÄ™ do mnie jeszcze mocniej. — MówiÅ‚am ciÄ™,
że różnica nie ma dla mnie znaczenia, ale w końcu okazało się, że kłamałam.
— PrzestaÅ„ — szepnÄ…Å‚em. — Nic siÄ™ nie staÅ‚o. Wszystko w porzÄ…dku.
— Twoja choroba — powiedziaÅ‚a, ale ja i tak wiedziaÅ‚em już, o co jej chodzi.
— W koÅ„cu miaÅ‚a jednak znaczenie. OdwróciÅ‚am siÄ™ od ciebie. A ty jesteÅ› tutaj. JesteÅ›
przy mnie, kiedy ciÄ™ potrzebujÄ™.
Bobby przeszedł na werandę. Nie zrobił tego, by sprawdzić, co jest źródłem jakie-
goś podejrzanego szmeru. Nie wyszedł też dlatego, że chciał zostawić nas samych. Jego
luzacka obojętność była tylko skorupą, pod którą krył się miękki, sentymentalny Bobby
Halloway. Biedak był pewien, że nikt nie zna go od tej strony, nawet ja.
Sasza ruszyła jego śladem. Kiedy spojrzała na mnie, pokręciłem lekko głową, zachę-
cajÄ…c jÄ… do pozostania.
Wyraźnie zbita z tropu, zajęła się przygotowywaniem kolejnej filiżanki herbaty, za-
bierając jednocześnie tę, która stała nieruszona na stole.
— Nigdy siÄ™ ode mnie nie odwróciÅ‚aÅ›, nigdy, nigdy — mówiÅ‚em do Lilly, tulÄ…c jÄ…
do siebie, gładząc jej włosy. Żałowałem, że życie postawiło nas w sytuacji, w której Lilly
czuła się zobowiązana wypowiedzieć podobne słowa.
Przez cztery lata, odkąd skończyliśmy szesnaście lat, mieliśmy nadzieję, że razem