Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zmęczeni żołnierze nie będą musieli łamać szeregów lub ruszać do przodu, zanim nieprzyjaciel nie zostanie zmuszony do rozproszenia się przed tą linią.
Przez wilgotne, zimne i ciemne popołudnie czekali pod wciąż gęstniejącymi chmurami, których dolne strzępy przepływały tuż nad ich głowami. Od czasu do czasu słyszeli przetaczający się grzmot, a raz piorun ugodził w rozpadlinę o pół mili od nich, pozostawiając długą, czerwoną pręgę na szarej skale. W jakiś sposób żołnierzom udzieliła się tajemnicza atmosfera otaczająca postać legendarnego niedźwiedzia. Oszczepnicy z Geldy zdążyli już nawet ułożyć tandetną balladę o jego mitycznych (i z każdą zwrotką coraz bardziej sprośnych) wyczynach, podczas gdy pewien pułkowy błazen narzucił na siebie starą skórę wołu, poprzywiązywał sobie groty strzał do palców jako pazury i brykając i rycząc udawał niedźwiedzia.
Wreszcie Gel-Ethlin, ze swego punktu dowodzenia na drodze, w połowie zbocza, dostrzegł wśród drzew u stóp wzgórza powracających zwiadowców. Balaklesz przybiegł do niego szybko i zameldował, że zwiadowcy natknęli się na Ortelgan. Oddziały nieprzyjaciela poruszały się tak szybko, że jego ludziom, już porządnie zmęczonym, z wielkim trudem udało się powrócić przed nimi. Kiedy to mówił, do Gel-Ethlina i otaczających go oficerów dotarła z lasu szybko narastająca wrzawa zbliżającej się hordy. Przypomniawszy raz jeszcze o tym, że ich najważniejszym zadaniem jest niedopuszczenie do załamania się pierwszej linii, rozesłał oficerów na ich stanowiska.
Kiedy czekał, usłyszał pojedyncze krople bębniące o jego hełm, ale z początku, gdy wyciągnął ręce, nie poczuł na nich deszczu: Potem nad krawędzią wąwozu pojawiła się pofalowana ściana deszczu. W chwilę później podnóże wzgórza znikło we mgle, a po linii oddziałów przebiegł szmer podobny do chrapliwego westchnienia. Gel-Ethlin zrobił z pół tuzina kroków naprzód, jakby sądził, że pomoże mu to dostrzec coś przez kłębiącą się ulewę: Kiedy się zatrzymał, wataha kudłatych ludzi, z wyglądu na pół dzikich i niosących najróżniejsze rodzaje broni, pojawiła się na krzywiźnie drogi i stanęła jak wryta na widok gotowych do walki, zwartych szeregów beklańskiej armii.
21. PRZEŁĘCZE GELTU
Spalenie Geltu wcale nie leżało w intencjach Ta-Kominiona. Nie zdołał też wykryć, kto to uczynił, każdy z baronów przysięgał, że nie wie, gdzie i w jaki sposób podłożono ogień. Kiedy wraz ze świtą wjechał na nędzny rynek miasteczka, jego dwie drewniane pierzeje już płonęły, pośrodku leżało ciało wodza Geltu z włócznią w plecach, a wokoło grasowały pijane hordy Ortelgan. Przy pomocy Zeldy i kilku stateczniejszych baronów udało mu się w końcu zaprowadzić jako taki porządek i opanować pożogę. Dwie studnie nie zapewniały dostatecznej ilości wody do ugaszenia pożaru, więc pospiesznie rozwalono drewniane chaty po zawietrznej stronie, rozciągając belki i słomę ze strzech, aby udaremnić szerzenie się ognia na całe miasto. Zelda nalegał, by za wszelką cenę nie dopuścić do przedostania się wieści o zdobyciu i grabieży Geltu na południowe równiny. Wystawiono posterunki na wszystkich drogach i ścieżkach wychodzących z miasta, a młody Jurit, któremu Ta-Kominion powierzył tego ranka obowiązki sprawowane uprzednio przez Hassel-Fastę, wyruszył główną drogą na południe z oddziałem zwiadowców, aby ocenić, jak wygląda sytuacja w Bekli.
Ta-Kominion zasiadł na ławie w jednej z mrocznych chat i ogarniając się od much, próbował przekonać czterech czy pięciu przerażonych i oniemiałych członków starszyzny miejskiej, że nie zamierza zrobić im krzywdy. Od czasu do czasu przerywał mowę, krzywiąc się i szukając odpowiednich słów, podczas gdy ściany kołysały mu się w oczach, a dochodzące z zewnątrz dźwięki falowały, jakby ktoś otwierał i zamykał drzwi chaty. Każdy ruch sprawiał mu trudność, czuł się tak, jakby ciało miał owinięte zesztywniałą skórą wołu. Zranione ramię pulsowało, a pod pachą czuł bolesne obrzmienie. Powieki mu opadały. Kiedy je podnosił z wysiłkiem, widział przed sobą twarze starców wpatrujących się w niego z lękliwym zaciekawieniem.

Podstrony