Popołudniowe słońce, nieustanna, choć oddalona wrzawa, tam, w dole, poza mną,
leżącym na wysuniętym posterunku, pewne osłabienie — sprawiały, że od czasu do czasu
zapadałem w półsen. Wydawało mi się wtedy, że jest już po bitwie i widzę mój garnek
stojący w szeregu, odznaczony za udział w bitwie i waleczność orderem, lśniącym na jego
niebiesko emaliowanej wypukłości. To znów widziałem go inaczej: na piecyku gazowym, z
bieluteńkim krążkiem mleka pośrodku, mleka nagrzewającego się powoli i pachnącego.
Budziły mnie bolesne pacnięcia w ucho albo w nos. Zrywałem się, przekonany, że to już
wróg, ale to tylko jednoręcy strzelali do mnie grochem ze szklanych rurek. Starego wiarusa
nie było w pobliżu, pocieszałem się zresztą tym, że nawet ziarenka grochu, kierowane do
mnie przez złośliwość i chęć zemsty — powiększały w jakiś sposób naszą barykadę.
Bardzo chciałem, żeby wróg nadszedł, choćby do godziny siedemnastej, a niechby i
siedemnastej trzydzieści. Tymczasem okazało się, dlaczego szafa była tak ciężka. Wykryto
w niej starszego człowieka, który się był ukrył, nie chcąc wziąć udziału w budowie
barykady. Tłumaczył się, że przedtem brał już udział w trzech wojnach i że nogi go bolą.
Rozprażony niezdrowo całodziennym słońcem, słyszałem, jak poza mną awanturował
się człowiek z długą strzelbą:
— Nie rozumiem doprawdy! — wołał podniecony. — Obiecaliście, że umrę za sprawę.
Chyba już najwyższy czas, spójrzcie na zegarek! Czy to się nazywa solidność? Sami
powiedzcie!
Nadstawiłem ucha.
— Cierpliwości — przedkładał mu stary wiarus. — Wszystko chcielibyście od razu.
Spójrzcie na mnie. Ja jestem stary wiarus, a przecież też mi się jeszcze nic nie stało. Zresztą
to nie moja wina, ale wroga.
— Nic mnie to nie obchodzi — upierał się ten ze strzelbą, jak dziecko.
Podszedł do nich komendant.
— Co się tu dzieje? — zapytał ostro. — Mnie nie wierzycie? Daję wam słowo, że wróg
nadejdzie, choćbym miał sam szturmować barykadę. Do broni!
— Jeżeli tak, to w porządku — zamruczał malkontent.
Stary wiarus zbliżył się do mnie.
— Głowa mnie boli — powiedział zniechęcony. — Nie widzieliście gdzie proszków od
bólu głowy?
— Proszki od bólu głowy są koło maszyn do szycia — przypomniałem sobie. —
Gdzieś koło drugiego piętra, pod betoniarkami.
Ruch na zapleczu barykady prawie ustał. Czasem tylko dowożono jakieś rzadkie
przedmioty, którymi dotąd pogardzano: akwaforty, mumie, farbkę do bielizny... Chciało mi
się pić.
142
Sławomir Mroż ek – Opowiadania
Zbliżał się zmierzch. Miasto miało zostać bez światła. Żarówki, o ile dobrze
pamiętałem, wzmacniały barykadę gdzieś w samym jej środku.
Było już całkiem ciemno, kiedy, pomagając sobie palcami nóg i rąk, którymi
odnajdywałem występy i zaczepienia, zacząłem ostrożnie opuszczać się w dół. W pewnej
chwili znalazłem się oko w oko ze starym wiarusem, który dłubał coś uczepiony między
warstwą betoniarek a maszyną do szycia. Minąłem go w milczeniu. Widziałem również
komendanta. Dobierał sobie kapelusz.
Szukałem długo. Brodząc, skacząc, czołgając się. Czasem wpełzałem w głąb barykady,
w samą jej treść, gdzie złoża nie przystawały zbyt ciasno do siebie, wiłem się między jej
elementami, to znów, skacząc po zewnętrznych wykuszach, starałem się odróżnić porcelanę
od bakelitu, len od wełny, wiklinę od trzciny, miedź od żelaza przez smak, dotyk czy węch.
Mijałem tysiące powierzchni i zapachów, szorstkości i kształtów, aż w świetle
wschodzącego księżyca błysnęła mi znajoma, niebieska emalia.
Szarpnąłem. Najpierw rozległ się cichy stuk, gdzieś w głębi, potem syczący szmer,
jakby strumienia piasku osypującego się z wydmy.
Pamiętam, że, unosząc mój garnek na mleko, uciekałem co tchu w boczną uliczkę. Za