Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Już tylko wiosła i platforma na rufie były widoczne nad wodą, kiedy obróciła się i porwał ją wartki prąd. Jedno wiosło wysunęło się z dulki i odpłynęło, wirując. Wkrótce i ono i łódź zniknęli im z oczu.
- Łajba bez takielunku, a i kadłub przegnity - zacytowała Dorthy - nawet szczury ze strachu dawno ją opuściły.
- Żałuję, że ją straciliśmy - rzekł Kilczer. - Teraz ciężko będzie iść.
Spoglądał na pokryte żwirem i kamieniami zbocze, wznoszące się aż na krawędź urwiska, kilkaset metrów wyżej. Dorthy wyczuła niepokój stadnika.
- Nie możemy go po prostu wypuścić? - zapytała.
- Żeby odszukał swoich przyjaciół? I powiedział im, w jakim kierunku idziemy? Nie sądzę, żeby to było rozsądne.
- Przecież nie możemy ciągnąć go aż do twierdzy!
- Przecież tam właśnie chce iść, prawda? A może wolisz go zastrzelić?
- Oczywiście, że nie, Arkady. Nie wiem jednak, czy upilnuje­my go, idąc w górę.
- Postaramy się. - Kilczer spojrzał na stadnika. - Ruszaj, już. - Wskazał jeńcowi kierunek. - Do góry. Rozumiesz. Głupi zwie­rzak. Dobrze, że chociaż boi się karabinu. Pójdę przodem, Dorthy. Dopilnuj, żeby nasz przyjaciel szedł za mną.
Droga z początku była łatwa. Spiętrzone głazy tworzyły gigan­tyczne schody, a przerwy między stopniami wypełniał żwir. Pierza­ste rośliny, ciemne i twarde jak stary rzemień, wyrastały ze szczelin, zapewniając dogodne uchwyty. Gdzieniegdzie stały kałuże wody, okolone pianą banieczkowatych porostów pękających pod nogami. Stadnik dreptał niezdarnie przed Dorthy, odsuwając lekko łokcie od ciała. Ręce wciąż miał związane. Idący przodem Kilczer nerwowo zerkał przez ramię, upewniając się, że jeniec idzie za nim. Dorthy widziała w półmroku jego bladą twarz. W pewnej chwili, gdy stadnik przystanął, Kilczer krzyknął na niego i udał, że rzuca w niego kamieniem. Stadnik nie próbował się uchylić, ale gdy Kilczer odrzu­cił kamień, jeniec pochylił zakapturzoną głowę i znów zaczął się wspinać, głęboko wbijając pazury w twardy żwir.
Wyżej napotkali piargi, bardzo utrudniające poruszanie się. Dor­thy wiele razy traciła równowagę i z trudem łapała ją, niosąc ciężki karabin, aż boleśnie pokaleczyła sobie dłoń wolnej ręki. Szczyt - rozległa polana porośnięta bujną trawą i okolona sosnami - był dla niej przyjemnym zaskoczeniem. Nie dalej niż sto metrów za pochy­lonymi na krawędzi drzewami migotał wodospad. Woda gładko jak jedwab opadała z krawędzi, a straszliwy huk jej upadku wstrząsał niebem i ziemią. Powstający przy tym podmuch strząsał z drzew kępki igieł i niósł chmury kropelek drobniutkich jak mgła i równie wilgotnych.
Kilczer stanął na skraju, w luce powstałej po drzewie, które runęło w przepaść. Mgła owiała go, więc zakaszlał, uderzając dłonią w swoją pierś, jakby chciał się czegoś pozbyć. Stojący nieopodal stadnik spojrzał na idącą po kolana w trawie Dorthy.
Kilczer odwrócił się i odgarnął czarne włosy, wciąż kaszląc. Po chwili rzekł:
- Chyba możemy trochę odpocząć! - I znów zaczął kaszleć, zasłaniając sobie usta dłonią.
- Chodźmy stąd - powiedziała Dorthy, przekrzykując szum wodospadu. W następnej minucie pojęła zamiary stadnika i rzuciła się naprzód, krzycząc: - On chce...!
Zrobił to.
Z pochyloną głową i rozłożonym kapturem, stadnik rzucił się przez trawiastą polanę. Zanim Kilczer zdążył się wyprostować, jeniec wpadł na niego i razem runęli w przepaść.
Dorthy dopadła skraju urwiska i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak uderzyli w koronę drzewa wyrastającego ze skalnej ściany i przele­cieli dalej, aż zniknęli w oparach mgły. Krzyknęła rozpaczliwie, wielokrotnie powtarzając imię Kilczera. Drżała z zimna w wilgotnej chmurze. Jej głos utonął w obojętnym szumie wodospadu.