Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Słusznie! - przytaknęła Marta. - Jedyna twoja nadzieja, że któryś
z nich będzie wiedział, jak się robi taką galaretkę.
- Kto wie? Jeśli na opakowaniu będzie przepis? - kpił Adam.
- Ale któryś z nich musiałby umieć czytać! - uzupełniła Marta z udaną powagą.
- Dobra - skapitulowała Olga. - Tym razem w a m wybaczam. Ale to
tylko dlatego, że mam szacunek dla tradycji.
- A co tradycja ma wspólnego z analfabetyzmem? - zdumiał się Adam.
- A to - wpadła mu w słowo córka - że muszę przyśpieszyć pewien doniosły fakt i nie wypada mi kłócić się o marchewkę. Zwłaszcza z mamą.
- O Boże. Ona wychodzi za mąż! - błaznował Adam, ale Marta patrzyła z niedowierzaniem na wyciągniętą w jej stronę rękę córki.
- To... dla mnie? - upewniła się jeszcze.
- Nie będzie cię w Dniu Matki, więc... prezent dostaniesz już dzisiaj.
Marta delikatnie wyjęła z rąk córki piękną, granitową figurkę. Wciąż
milczała, zaskoczona niespodzianką.
- Czarna kotka... - wyszeptała po chwili i wolną ręką przyciągnęła
córkę do siebie.
- J e s t e ś c i e smutniejsze od zakończenia „Casablanki" - próbował żartować Adam, który, choć był twardym mężczyzną, poczuł się trochę nie-56
swojo, odgadując intuicyjnie, że w tej splątanej grupie Laokoona nie ma dla niego miejsca.
- Ona jest z granitu. Tak jak ty, mamo.
Marta skurczyła się jeszcze bardziej. Chciała coś powiedzieć, jedno
jakieś ważne słowo, może „przepraszam", ale Olgi już przy niej nie by­
ło. Spojrzała pytająco na Adama. Powstrzymał ją delikatnie.
- Zostaw ją - powiedział. - Długo czekała na takie wyznanie. Pozwól jej cieszyć się nim w samotności.
Nikt nie zauważył wtargnięcia Maryjki, która sapiąc z oburzenia,
wsunęła swą siwą głowę przez uchylone drzwi.
- A Maryjce najlepiej nic nie mówić... Niebożątko nasze na łaskę pustej lodówki zostawić, butli nabrać i zapomnieć, że dziecko spłodzili. Ot, czego nasza Olieńka doczekała.
Maryjka niezgrabnie przechodziła przez paczki porozrzucane na
podłodze, usuwając je spod nóg końcem parasola.
- O, nasza Perełka - ucieszył się Adam. - Co to deszcz pada? - Przestraszył się widokiem Maryjkowego parasola.
- J a k i ż tam deszcz - ofuknęła go łagodniej, ujęta „Perełką". - Toż pogoda piękna, jakich mało!
- A Maryjka z parasolem!
- A bo toż można wiedzieć, co nasz Pan najsłodszy na to grzeszne miasto ześle, a wiele to dla Niego potopem dziwkarstwo i pijaństwo pokarać albo miłości brak do rodzonego dzieciątka? - No, ale na szczęście niebo-
żątku nic się nie stanie, póki stara niania rękę na plusie zatrzymała.
- Gdzie Maryjka zatrzymała rękę? - chciał ustalić Adam, z przebiegle
poważną miną.
- No, jakże gdzie? Na tętnieniu znaczy się, jakich mało - z godnością
wybrnęła Maryjka i obrażona ruszyła do kuchni.
- Adam, nie tak szybko! - strofowała go Marta, pociągając delikatnie za
rękaw trykotowej koszulki. - Jedziesz jak wariat, nawet suka spuściła uszy.
57
- Nie widziałem wyżła z podniesionymi uszami. Pomyliłaś z Kubu-
siem Puchatkiem - odparował, zadowolony, że przyszedł mu do głowy
taki literacki argument. Ale już zwalniał, delikatnie biorąc kolejny zakręt.
- Mógłbyś przynajmniej w przybliżeniu powiedzieć mi, jaka jest idea
tego spotkania i kto został zaproszony.
- Cel - precyzował wesoło Adam - integracja zespołu architektonicznego pod przewodnictwem Szymona Kordeja; skład: wspomniany zespół architektoniczny, Majka, konkubina Kordeja, żona Balickiego,
znasz ją, moja żona i moja suka. Koniec kropka.
- Konkubina, mówisz? - Marta przypomniała sobie cichą, delikatną
blondynkę. Miła, uczynna. - Już wiem - ucieszyła się - pamiętam ją
z imienin Szymona. Taka spokojna i nie wadzi nikomu...
- Nie znasz jeszcze Grażki - kontynuował Adam. - Pracuje u nas od
niedawna. Myślę, że ją polubisz. Jest sympatyczna. Przyjedzie też pewnie Węgrowski, kumpel Szymona. O tej ich niby przyjaźni mogłabyś napisać książkę. Nie znam bardziej przykrego typa. Od lat zastanawiam się, co ich obu łączy.
Adam zamilkł, zajęty wyprzedzaniem okazałej furgonetki. Marta zamknęła oczy.
Ludzie Adama... - myślała, poddając się łagodnemu kołysaniu -
właściwie ich nie znam i nigdy dotąd mnie nie interesowali. Ich klęski,
sukcesy, wygrane czy przegrane przetargi, wywiady w telewizji, artykuły ganiące czy chwalące, te tony projektów robionych po nocach za psie pieniądze. Jakaś nieśmiała firma, sztywno trzymająca się starych
zasad rozliczeniowych. Przeciwnicy nowoczesnego biznesu i prywatyzacji. Tytani pracy... Tyle o nich na dobrą sprawę wiedziała. A przecież Adam czasami przez tydzień nie wychodził z pracowni. Brał do biura szczoteczkę do zębów, ręcznik i pled. Jak na strajk okupacyjny.
Dzwoniła, gdy był jej potrzebny. Ale nigdy nie nalegała, aby wcześniej
wrócił, zostawił w cholerę jakieś projekty, bo tak naprawdę potrzebny jej nie był...
58
- Spójrz na mapę. Gdzieś tu musimy skręcić w lewo. Znajdź czerwoną kreskę. Zrobiłem ją flamastrem - poprosił, zwalniając.
Marta z uwagą śledziła mapę.
- J e z i o r k o . . . to chyba tu - ucieszyła się. - A jesteśmy... tu. - Postawiła kształtny palec na mapce. - Druga w prawo - oświadczyła tonem pilota.
Stali na cienistej drodze otoczonej niedojrzałymi krzakami jeżyn.
- Bądź pewna, że na Safari z tobą nie pojadę. I daj tu babie mapę -
udawał zdenerwowanego, ciesząc się z zakłopotanej miny Marty.
- Skoro wyprowadziłam cię na manowce, muszę to naprawić. Co
powiesz o kanapkach Maryjki i kawie z termosu?
- No proszę, moja sławna żona zarządziła piknik. Małe „sam na
sam". Pamiętasz, kiedy ostatni raz jedliśmy pasztet pod gołym niebem?
- Na koncercie Omegi albo... na meczu. Zaraz... Co to był za mecz...
- Marta... - Spojrzał na nią z niemym u p o m n i e n i e m . - Pytałem:
„sami", a ty, że na meczu. To ostatnie miejsce, gdzie człowiek jest
sam.