- Z NIECIERPLIWOŚCIĄ CZEKAM NA DALSZY CIĄG. CZY MOGĘ ZAPROPONOWAĆ, ŻEBYŚCIE WSIEDLI JAK NAJSZYBCIEJ? WŁAŚCIWIE POWINNIŚCIE ZROBIĆ TO BIEGIEM. W POBLIŻU ZNAJDUJE SIĘ KILKA ZAWORÓW GAZU.
* * *
Trójka ludzi (z których jeden niósł czwartą osobę) wraz z małym kosmatym zwierzątkiem wbiegła za kratę i pomknęła w kierunku pociągu. Stał na wąskiej szynie, do połowy wystając nad peron; przypominał długi pocisk, pomalowany na dziwaczny różowy kolor, leżący w otwartej komorze zamkowej szybkostrzelnego karabinu. W ogromnym wnętrzu dworca Roland i jego towarzysze wyglądali jak ruchome punkciki. Nad nimi stada gołębi, którym pozostało zaledwie czterdzieści sekund życia, kołowały i śmigały pod wiekowym dachem. Gdy wędrowcy dobiegli do pociągu, wygięty fragment obłego kadłuba odsunął się, ukazując wejście. Ujrzeli gruby, bladoniebieski dywan.
- „Witajcie w pociągu!” - rozległ się łagodny głos, gdy wpadli do środka. Wszyscy rozpoznali go: był to nieco silniejszy i pewniejszy siebie głos Małego Blaine’a. - „Chwała Imperium! Proszę sprawdzić, czy wszyscy mają bilety. Przypominam, że jazda bez ważnego biletu jest poważnym przestępstwem, karanym sądownie. Życzymy przyjemnej podróży. Witajcie w pociągu. Chwała Imperium! Proszę sprawdzić...”
Głos gwałtownie przyspieszył, najpierw do jazgotu, a potem zmienił się w piskliwe wycie. Usłyszeli elektroniczne przekleństwo - „pii...!” - a potem wszystko ucichło.
- MYŚLĘ, ŻE MOŻEMY DAĆ SOBIE SPOKÓJ Z TYM NUDZIARSTWEM, NO NIE? - zapytał Blaine.
Na zewnątrz rozległ się przeciągły, potworny huk. Eddie, który teraz niósł Susannah, stracił równowagę i byłby upadł, gdyby Roland nie złapał go za ramię. Do tej chwili Eddie rozpaczliwie czepiał się nadziei, że słowa Blaine’a, który groził użyciem toksycznego gazu, to tylko chory żart. „Nie powinieneś się łudzić” - pomyślał. „Nie można ufać komuś, kogo bawi naśladowanie starych aktorów filmowych. Myślę, że to reguła, od której nie ma wyjątków.”
Za nimi wygięty fragment kadłuba z cichym stuknięciem wsunął się na swoje miejsce. Z niewidocznych wentylatorów z sykiem popłynęło powietrze i Jake poczuł, że ciśnienie wysadza mu oczy z orbit.
- Chyba hermetyzuje kabinę.
Eddie skinął głową, patrząc szeroko otwartymi oczami.
- Ja też to czuję. Spójrzcie na to wszystko. Och!
Kiedyś czytał o linii lotniczej - być może Regent Air - która zapewniała pasażerom latającym między Nowym Jorkiem a Los Angeles większy komfort podróży niż takie firmy, jak Delta czy United. Latali specjalnie przerobionymi boeingami 727, wyposażonymi w saloniki, bar, salę wideo oraz przedziały sypialne. Podejrzewał, że wnętrze takiego samolotu wyglądało podobnie do tego, w którym znalazł się teraz.
Stali w długim pomieszczeniu z miękkimi fotelami obrotowymi i wygodnymi kanapami. Na drugim końcu tego pomieszczenia, mającego co najmniej osiemdziesiąt stóp długości, znajdował się bar przypominający małe bistro. Podobny do elektronicznej harfy instrument stał na podium z politurowanego drewna, oświetlonym przez ukryty reflektor punktowy. Eddie prawie był przekonany, że zaraz przyjdzie Hoagy Carmichael i zacznie brzdąkać „Stardust”.
Rozproszone światło sączyło się z paneli umieszczonych wysoko na ścianach, a na środku tego salonu z sufitu zwisał żyrandol. Zdaniem Jake’a wyglądał dokładnie tak samo jak ten, który leżał w zrujnowanej sali balowej Rezydencji. To go nie zaskoczyło - zaczął przyjmować takie podobieństwa jako coś najzupełniej naturalnego. Luksusowy wystrój tego pomieszczenia zakłócał całkowity brak okien.
Na piedestale pod żyrandolem stał <i>piece de resistance</i>. Lodowa rzeźba przedstawiała rewolwerowca z rewolwerem w lewej ręce. Prawą trzymał uzdę zrobionego z lodu wierzchowca, który - strudzony - ze zwieszonym łbem szedł za nim. Eddie zauważył, że ta dłoń miała tylko trzy palce: ostatnie dwa i kciuk.
Jake, Eddie i Susannah patrzyli zafascynowani na wymizerowaną twarz pod rondem kapelusza, gdy podłoga lekko zadrżała po ich nogami. Rewolwerowiec był zaskakująco podobny do Rolanda.
- OBAWIAM SIĘ, ŻE MUSIAŁEM PRACOWAĆ W POŚPIECHU - rzekł skromnie Blaine. - JAK WAM SIĘ PODOBA?
- Jest zdumiewająca - powiedziała Susannah.
- DZIĘKUJĘ, SUSANNAH Z NOWEGO JORKU.
Eddie sprawdzał ręką jedną z kanap. Była niewiarygodnie miękka. Dotknąwszy jej, miał ochotę przespać co najmniej szesnaście godzin.
- Wielcy Dawni naprawdę podróżowali wygodnie, no nie?