Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Obydwaj ponownie poderwali się do biegu.
- Czym… czym są te stworzenia? - spytał Rynch, gwałtownie dysząc.
- Nie wiem i nie podoba mi się ich wygląd. Jeżeli będziemy trzymać się rzeki, to nie dadzą nam dojść do obozu…
- Już nam zagrodziły drogę.
Rynch dostrzegł w powietrzu błyszczącą smugę, wyznaczającą trajektorię lotu kuli, która upadła na skraju wody.
- Może starają się nas osaczyć, a to im się nie uda. Widzisz tę kłodę, która utknęła między dwoma kamieniami? Wbiegnij na nią, a potem skacz do wody, one chyba nie potrafią pływać.
Rynch biegł dalej, nie wypuszczając z rąk pistoletu. Złapał równowagę na dryfującej kłodzie i zeskoczywszy z niej, zanurzając się po pas w brązowej wodzie. Hume dołączył do niego z ponurą twarzą.
- Spójrz tam…
Rynch spojrzał we wskazanym kierunku. Jeden kształt… dwa… trzy… Obserwatorzy wyszli z lasu, odznaczając się wyraźnie tam, gdzie nie maskowały ich zarośla. Kroczyli równym szeregiem, prosto w stronę ludzi, okryci niebiesko–zielonymi futrami niczym mgłą chroniącą przed palącym słońcem. I choć ich sylwetki tchnęły jakby wewnętrznym spokojem, w marszu owi monstrualni mieszkańcy jumalańskiego lasu wyglądali jak żywe ucieleśnienie brutalnej siły.
- Wynośmy się stąd! Szybko!
Nie przestawali biec. Lecz przez cały czas kroczyła za nimi spokojna linia zielonego błękitu, odciągając ich od obozu safari, w stronę coraz to wyższych zboczy gór. Tak samo jak kule nie pozwoliły insektom dokończyć posiłku i kazały im uciekać, podobnie ludzie byli teraz gnani w niewiadomym kierunku.
Od pewnego momentu przestali widzieć i słyszeć kule. Kiedy dotarli do zakrętu rzeki, Hume zatrzymał się, obrócił i przypatrzył równemu szeregowi kroczących stworów.
- Możemy ich zlikwidować za pomocą strzałek albo promiennika. Łowca pokręcił głową.
- Nie zabijaj - wyrecytował kredo Gildii - dopóki nie jesteś pewien. Oni postępują według jakiejś metody, a metoda oznacza inteligencję.
Gildia szkoliła, jak traktować zwierzęta i rozumne istoty z obcych planet. Hume przeszedł takie szkolenie i mimo że tu, na Jumali, prowadził podstępną grę, Rynch uznał, że lepiej takie decyzje pozostawiać jemu.
Hume podał mu pistolet strzałkowy.
- Osłaniaj mnie, ale nie strzelaj, dopóki ci nie powiem. Zrozumiałeś?
Poczekał, aż Rynch skinie głową i zaraz ruszył zdecydowanym krokiem, tym samym tempem, z jakim szły bestie, przez mielizny w rzece, wprost na spotkanie z nimi. Zbliżający się szereg zatrzymał się jednak i stał w milczeniu. Hume podniósł ręce, pokazując wnętrza dłoni i przemówił powoli klekotliwym językiem, służącym do kontaktów z obcymi.
- Przyjaciel. - Tylko tyle Rynch potrafił wyróżnić z tego jednostajnego ciągu sylab. Rozumiał jednak, że Hume próbował nawiązać kontakt z niebieskimi bestiami. Szczeliny ciemnych oczu nie przestawały wpatrywać się tępo w przestrzeń, lekki wiatr mierzwił kosmyki futer porastających szerokie barki i długie muskularne odnóża. Nie poruszyła się ani jedna głowa, ani jedna z ciężkich, zaokrąglonych szczęk nie otworzyła się, by wygłosić cokolwiek w odpowiedzi. Hume przestał mówić. Zapadła groźna cisza, od niebieskich stworzeń promieniowała złowroga aura, pulsując niczym wzburzony ocean.
Hume stał jeszcze krótką chwilę naprzeciwko obcych. Potem wrócił do Ryncha z twarzą ściągniętą niepokojem. Rynch podał mu pistolet.
- Czy będziemy walczyć?
- Za późno. Patrz!
W stronę rzeki nadciągały kolejne niebiesko–zielone oddziały, liczące tym razem nie pięciu czy sześciu napastników, lecz po kilkunastu, może nawet przeszło dwudziestu. Z opalonej twarzy łowcy ściekła cieniutka strużka wilgoci.
- Otoczyli nas, teraz możemy iść tylko prosto przed siebie.
- Powinniśmy walczyć! - zaprotestował Rynch.
- Nie. Idź dalej.

Po pewnym czasie Hume znalazł wreszcie dogodne miejsce do obrony - wysepkę na środku strumienia, pozbawioną roślinności i zwieńczoną ostrym wierzchołkiem. Jej wysokie brzegi były pełne szczelin i zapadlin, co pozwalało mieć nadzieję, że w razie zaciekłej walki nie zostaną zaatakowani od tyłu. Odkryli ją w ostatniej chwili, wśród wydłużających się już cieni późnego popołudnia.