Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Na stacji „Wzgórza Leninowskie" próbujemy jeszcze raz. Też nie­złe miejsce. Metro odjeżdża, trzask zasuwanych drzwi. Na ułamek sekundy przed tym trzaśnięciem - wyskaku­jemy! Ale i oni nie w ciemię bici.
Pusta jest Moskwa. Zimno i ciemno. Żenią zna jeszcze jakieś miejsce, na placu Maryny Raskowej. Idziemy.
Ilu mamy dziś na karku? Dużo, psia krew, bardzo dużo. Szkoda, że nie możemy się rozdzielić. Operacja zaplanowana na dwóch. Może jednak, co, Żeńka? Prze­kroczenie pełnomocnictw, nie wolno. A jeżeli zawalimy całą operację? Co wtedy?
Żeńka prowadzi mnie po wyludnionych uliczkach. Daw­no już przyszykował sobie to miejsce. Za moment wyrwie­my do przodu, zaułkami. Ale nie, szlag by trafił! Za nami trzech dryblasów, nie odstępują na krok. Nie chowają się. To się nazywa obstawa demonstracyjna. Presja psychicz­na. Wielu jeszcze śledzi nas z ukrycia, w uliczkach, zauł­kach. Ta trójka zaś otwarcie depcze po piętach. Śmieją się prosto w kark. - Jeżeli zaczną wiać? - pyta tubalny głos. -Dogonimy - zapewnia inny. I śmiech. Żenią szturcha mnie łokciem: szykuj się. Jestem gotów. Płatki drobnego śniegu zawirowały w świetle latarni, pierwszy śnieżek tej zimy. Chciałoby się pospacerować po ulicach, wdychając kryształowe powietrze. Ale nie czas na przechadzki. Naj­wyższy czas się oderwać...
Żenią szarpnął mnie za rękę, wpadliśmy w jakąś bra­mę. Brudne schody w górę i w dół, ciemne korytarze rozchodzą się w różnych kierunkach. No, żeby tylko nóg nie połamać. Na dół, na dół po schodach. Jakieś wiadra, smród. Kolejne drzwi, znowu schody i korytarze. - Uff, uff- Żenią dyszy ciężko. Traci oddech, ale biegnie świet­nie. Potężne chłopisko, nie jest mu łatwo. Za to widzi w ciemnościach jak kot, każdy szczegół. Znów jakieś drzwi, szmaty, gruz, potłuczone szkło. Wypadliśmy na ulicę, nawet nie wiem gdzie. Całą Moskwę schodziłem wzdłuż i wszerz, ale takich miejsc nie widziałem.
Przed nami trzy uliczki. Żenią ciągnie mnie do lewej. Ale facet z ciebie, Żeńka! Mogło się nawet udać. Ileż miesięcy musiałeś się nadreptać po Moskwie, żeby takie
 
cacko wynaleźć? Coś takiego trzeba by w złotą ramkę oprawić i szpiegom nowicjuszom pokazywać: patrzcie, co za wymarzone miejsce. Wzorowe. Przyjdzie wam pra­cować w Londynie, w Nowym Jorku, w Tokio - każdy musi stanowczo mieć coś takiego dla siebie! Żeby w ra­zie czego mógł na pewniaka oderwać się od policji. Ale dziś mamy pecha. Nawet miejsce nam nie pomoże. Lek­ki śnieżek nad Moskwą. Pierwszy tego roku. Przyle­pia się do butów i ślady ciągną się za nami, jak ślady pierwszych astronautów na Księżycu. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Żeńka, nie ujdziemy im! Ujdziemy! Ciągnie mnie Żenią za rękę. Opustoszała Moskwa. Pochowali się porządni obywatele w swoich norach. W całym mieście tylko Żenią i ja... I barczyści chłopcy z KGB.
- Uff, uff, uff - dyszy Żenią. - Nie boisz się, Witia, skoczyć z pociągu?
- Nie, Żeńka, nie boję się.
- W takim razie zasuwamy, jest jeszcze jedna szansa. Pójdziesz na operację sam, ja cię będę ubezpieczać.
Biegniemy zaułkami i podwórkami. Gdybyśmy wyszli na główną ulicę, śladów może by nie było, za to warują wszy­stkie ich samochody. Przed samochodem nie uciekniesz.
Przeskoczyliśmy płot, za nim stacja, pociąg podmiej­ski staje ze zgrzytem. Uff, uff. Żenią łapie kurczowo powietrze. Za plecami sapanie trzech dryblasów. Prze­sadzili ogrodzenie, jak rozszalałe konie. Żenią ciągnie mnie do kolejki, wpadamy do ostatniego wagonu i bie­giem do przodu. Ach, żeby drzwi się teraz zatrzasnęły! Nic z tego. Z tyłu tupot, cała trójka wpada do wagonu i w te pędy za nami. Przelecieliśmy jeden korytarzyk, drugi, raptem Żenią popycha rnnie mocno do przodu, sam zawraca w miejscu - i jak myśliwiec wali na nich taranem. Pędzę do wyjścia. Muszę zdążyć! Całym cięża­rem rzucam się na jedno skrzydło drzwi, słyszę ich trzask za plecami - i pociąg płynnie rusza ze stacji.