Przerażającą dzikością widniało niebo.
Wtem wicher wzmógł się. Runął, jak myśl szybko, smrek wielki, o płytko idących korze-
niach, tak jak żeby go kto ściął. Wypadł z krawędzi lasu na śnieg. Przed oczyma Zaremby i
Mirskiej stanął jak dom wykrot spiętrzony, z czarnej zmieszanej ze śniegiem ziemi wśród
korzeni.
Wnet runął, nie opodal zdało się, jesion czy klon, ułamany z pnia z trzaskiem i na pniu
zwieszony rozplótł konary po śniegu.
─ Czy aby nie zginiemy? ─ szepnęła Mirska z trwogą, tuląc się do dębu.
─ Tego dębu żaden na świecie wicher nie wywali ─ odpowiedział Zaremba. ─ A gdyby
drzewo które na nas padało, zatrzyma się na konarach.
─ Nie widziałam podobnego wichru.
─ Kiedyśmy przebywali z cesarzem Niemen wkraczając na Litwę, podobna burza szalała.
Tylko że to było w lipcu. Jednak do dziesięciu tysięcy koni straciliśmy.
─ Czy nas wilki nie napadną?
─ Mam szablę i pistolety, zresztą i one chyba w taki czas w gąszczach skulone siedzą.
Nagle wicher uniżył się. Podjął on masę śniegu z ziemi, śniegiem też bluznęły chmury i
świat zginął w zamieci. Teresa odwróciła się twarzą do pnia dębu, by móc oddychać. Płasz-
czem swoim osłonił ją Zaremba.
─ Zginiemy ─ szepnęła.
Byłby się Zaremba posunął z nią w las głębiej, gdzie śnieg rozbijał się o konary i drzewa,
ale lękał się, że mogą tam zostać przywaleni, a po wtóre i od dębu odstąpić było niepodobna.
Nie było tak silnego człowieka, który by się wichrowi oprzeć zdołał.
A jednak ktoś tam w lesie był, stanowczo był. Przez szum i ryk dolatywał z głębi uszu Za-
remby jęk ludzki. Ktoś tam rosyjskim językiem Boga wzywał. Ranny jakiś żołnierz rosyjski
tam ginÄ…Å‚.
Podnosiło to grozę tak, że Zarembę, choć tchórzem nie był, dreszcze przechodziły. Zakry-
wał głowę Teresy, aby nie dosłyszała. Niezbyt daleko ten wzywający zmiłowania boskiego
człowiek leżał.
Wicher wzmógł się do niebywałej mocy. Już i o olbrzymi dąb, który im służył za zasłonę i
zaporę, lękać się Zaremba mimo woli począł. To, co się działo w powietrzu i koło nich, wy-
dawało się czymś już nie ziemskim, ale napadem rozpętanych wściekłych potęg wszechświata
na ziemię, aby ją zniszczyć. Drzewa kruszyły się po prostu, huragan przestał być ciałem lot-
nym. Masy jakieś druzgotały las i atakowały przestrzeń. I wszystko wobec wichru zdało się
być drobiazgiem, niczym.
Teresa osunęła się na kolana.
─ Pani dobrodziejko, nie trzeba ─ chciał ją podnieść Zaremba.
─ Nie mogę ustać, sił nie mam ─ odpowiedziała z trudem.
Zaremba ukląkł obok na śniegu, aby ją płaszczem osłaniać. Po czym usiadł; wziął ją na
kolana przed siebie jak dziecko i zatulił.
Nie sprzeciwiała się. Była już prawie nieprzytomna z wyczerpania. Zdawało się Zarembie
nawet, że usypia pod płaszczem mimo huraganu.
Czuł jej wychudzone ciało, ale nie jak ciało kobiety, i to kobiety, którą kochał, tylko jak
istoty nieszczęsnej. I tak przesiedział z nią do rana, a gdy wicher się uciszył, iść było trzeba.
Powstała.
173
Ale nieludzki trud pochodu, dnie wśród walk, noce straszne, głód wyczerpały do ostatka
jej siły.
Już nie szła, ale on wlókł ją, po trupach szukając śladów korpusu marszałka Neya.
Szli pustką, las mając po lewej ręce, po prawej pole, wzgórki i znowu las na widnokręgu.
─ Jeszcze godzin parę, a złączymy się z cesarzem, z Wielką Armią w Orszy ─ zaklinał
Mirską ─ jeszcze odrobinę sił...
I podpierał ją, i prowadził, i nieść chciał, ale sam wycieńczony będąc udręką, głodem, fa-
tygą, nocą okropną, nie zdołał; ramiona i nogi mu mdlały, piersi traciły powietrze.
Nagle Mirska zachwiała się i osunęła na śnieg ze słowami:
─ Nie mogę dalej...
Białość śmiertelna powlekła jej twarz.
Było południe. Od wczoraj nie jedli.
Nie zachęcał jej już Zaremba; widział, że byłoby to urągowiskiem. Ukląkł przy niej.
Leżała z głową opartą na ręku, ledwo cień swój własny, z nienormalnie powiększonymi
oczyma, które niegdyś świat czarowały, blada, że biała prawie, ze zbielałymi ustami i błękit-
nymi żyłami na skroniach.
Wydawała się już półtrupem. Gdy opadały jej zmęczone powieki w dół, gdyby nie uchylo-
ne wargi, którymi chwytała powietrze, można by mniemać, że już nie żyje.
Och! Co za rozpacz!
Nigdzie nikogo, żywego ducha, on zaś sam się ledwo szablą podtrzymywał, aby nie upaść
tak samo jak ona.
A zresztą, gdyby i ktoś był? Bezprzykładna, piekielna klęska, widok cierpień ludzkich,
który mógł o szaleństwo przyprawić oglądającego je, i własne zabijające męki zatwardziły
serca ludzkie jak kamień na niedolę cudzą. Nie zwracał nikt uwagi na jęki, błagania o pomoc i
ratunek, zaklęcia i prośby, konwulsje męczarni i konania, które widział wczoraj, przedwczo-
raj, od tygodni całych, ciągle te same, ciągle podobne. Ludzie stali się jak ci bogacze, których
cały majątek nie wystarczyłby na otarcie łez i zapobieżenie nędzy świata, zobojętnieli, po-
nieważ pomóc by nie wydołali. Droga była moszczona konającymi i trupami; dziś ten, który
przechodził obojętnie koło żebrzących o litość, wiedział, że jutro tak samo może koło niego
przechodzić będą, że uratowany przezeń przebije go nożem dla jednego kawałka chleba, dla
jednego ziemniaka lub garści mąki. Ludzie zezwierzęceli w klęsce.
Zaremba, gdy Mirska zdawała się zamierać, cucił ją, śnieg jej do ust podając. Co się z nim
działo, sam sobie sprawy nie zdawał. Niebo i śniegi zdawały mu się wirować nad głową.
─ Jeszcze, jeszcze ─ mówił ─ wstań, droga pani... ja pomogę... Boże!...
Przestała oddychać, powieki jej zapadły, umarła!... Lecz po chwili jakby spoczynku Mir-
ska spojrzała nań i rzekła: