Słowo „łuski” nie wydaje się właściwe dla określenia ozdobnych
płytek o skomplikowanym wzorze pokrywających jego skrzydła, a przecież wy-
raz „pióra” ma zbyt lotne brzmienie. Rzekłbym — pióra, ale z litego złota.
Skamieniałem z zachwytu i zdumienia. Smok wyszedł z rzeki tak blisko mnie,
że gdyby był prawdziwy, zostałbym przemoczony do nitki przez wodę ociekającą
z jego rozpostartych skrzydeł. Każda kropla spadająca na powrót do rzeki mi-
gotała magią. Smok przystanął na brzegu, pazury wszystkich czterech łap wbił
głęboko w wilgotną ziemię i starannie zwinął skrzydła, a następnie dziobem przeczesał ogon o rozdwojonym końcu. Złote światło skąpało mnie i zalało blaskiem
zgromadzony tłum. Odwróciłem się od smoka, by się przyrzec ludziom. Na ich
twarzach dostrzegłem radość i szacunek.
Smok o jasnych oczach sokoła i postawie dumnego ogiera ruszył w ich kie-
runku. Ludzie się rozstąpili, robiąc mu przejście, witając go z poważaniem.
— Najstarszy — odezwałem się głośno.
Podążyłem za nim, palcami muskając fronty budynków — jeden z wielu w za-
chwyconym tłumie. Wolno szedłem ulicą za defilującym smokiem. Z gospod,
z domów, zewsząd wychodzili ludzie, powiększając ciżbę. Z pewnością nie by-
ło to wydarzenie pospolite. Sam nie wiem, czego się spodziewałem dowiedzieć,
podążając za innymi. Chyba nie myślałem o niczym w szczególności, po prostu
480
chciałem iść za tym ogromnym, pięknym stworzeniem. Pojąłem, dlaczego główne ulice miasta są tak szerokie. Nie dla wozów, lecz dla tych cudownych przybyszów.
Smok zatrzymał się przed wielką marmurową misą. Ludzie ruszyli, rywali-
zując o honorowe miejsce przy kołowrocie. Na pętlach przymocowanych do łań-
cucha wznosiło się wiadro za wiadrem, a każde wylewało swe brzemię płynnej
magii do ogromnej misy. Gdy się zapełniła, Najstarszy z wdziękiem pochylił gło-
wę i wypił. Choć wiedziałem bez wątpienia, że patrzę na obraz, w którym nie
mogę mieć udziału, poczułem palące pragnienie. Dwukrotnie jeszcze napełniano
misę i dwukrotnie Najstarszy ją opróżnił, nim ruszył swoją drogą. I ja poszedłem za nim, dziwiąc się temu, co widziałem.
Przed nami nagle wyłoniło się tamto przerażające cięcie, które niszczyło sy-
metrię miasta. Poszedłem za procesją duchów na jego krawędź i zobaczyłem, jak
wszyscy — kobiety, mężczyźni, dzieci oraz Najstarszy znikają, krocząc obojętnie przez powietrze. W krótkim czasie zostałem sam na krawędzi przepaści, słysząc
tylko szept wiatru nad nieruchomą głęboką wodą. Kilka gwiazd zalśniło na za-
chmurzonym niebie i odbiło się w czarnej wodzie. Wszelkie sekrety Najstarszych, jakie mógłbym tu poznać, zostały dawno temu pochłonięte przez kataklizm.
Odwróciłem się i wolno odszedłem. Dokąd dążył Najstarszy? W jakim celu
tu przybył? Pamięć podsunęła mi obraz, jak napełniał się srebrną błyszczącą siłą.
Zadrżałem.
Zajęło mi nieco czasu, nim trafiłem na powrót do rzeki. Tam wytężyłem
umysł, by przypomnieć sobie mapę w komnacie na wieży. Byłem bardzo głod-
ny, ale postanowiłem o tym nie myśleć. Ruszyłem ulicami. Szedłem przez gru-
pę awanturników, kiedy nadciągnęła straż miejska na potężnych wierzchowcach.
Uskoczyłem przed nimi na bok i skrzywiłem się na dźwięk opadających pałek.
Choć świat ten był nierealny, z radością zostawiłem hałaśliwą burdę daleko za so-bą. Skręciłem w prawo, w nieco węższą ulicę i minąłem następne trzy przecznice.
Zatrzymałem się. Tutaj. Na tym placu klęczałem w śniegu poprzedniej no-
cy. Tutaj. Rozpoznałem słup na samym środku, przypominający jakiś pomnik czy
dziwną rzeźbę. Został zrobiony z tego samego wszechobecnego czarnego kamie-
nia z pajęczynką połyskliwego kryształu. Moim zmęczonym oczom wydawało
się, że błyszczy jaśniej, tym samym tajemniczym nieświatłem, które biło z murów.
Słabe lśnienie uwypuklało głęboko wycięte hieroglify na jego boku. Obszedłem
słup dookoła. Niektóre ze znaków — miałem absolutną pewność — były podob-
ne, a może nawet identyczne z tymi, które skopiowałem na wieży. Czy w takim
razie miałem do czynienia z drogowskazem? Wyciągnąłem dłoń, by dotknąć jed-
nego ze znajomych znaków.
Wokół mnie — czarna noc. Poczułem zawrót głowy. Chciałem się przytrzy-
mać słupa czy kolumny, ale wyciągniętymi rękoma natrafiłem na pustkę i runąłem
w zamarznięty śnieg. Jakiś czas leżałem z policzkiem na szorstkiej drodze, mru-
481
gając oczyma — bezużytecznymi w smolistej czerni. Potem spadło na mnie coś ciężkiego i ciepłego.
„Bracie! — zawył Ślepun radośnie. Wdusił mi lodowaty nos pod brodę, łapą
trącał w twarz. — Wiedziałem, że wrócisz! Wiedziałem!”
29. KR ˛
AG MOCY
Ogromn ˛
a tajemnicę spowijaj ˛
ac ˛
a Najstarszych powiększa i to, że tak niewiele
pozostało nam ich wizerunków, a i pośród tych wyj ˛
atkowych pami ˛
atek trudno się
dopatrzyć cech wspólnych. Dotyczy to nie tylko gobelinów i zwojów, stanowi ˛
a-
cych kopie dawniejszych obrazów, lecz także tych nielicznych, które przetrwały od czasów króla M ˛
adrego. W niektórych wizerunkach można znaleźć powierzchowne
podobieństwo do legendarnych smoków, gdyż ukazuj ˛
a skrzydła, pazury, łuskowa-
t ˛
a skórę oraz podkreślaj ˛
a ogromne rozmiary Najstarszych. Nie wszystkie. Przy-
najmniej na jednym gobelinie ta mityczna istota została oddana na podobieństwo człowieka, lecz o złotej skórze i słusznym wzroście. Podobizny Najstarszych nie zgadzaj ˛
a się nawet pod względem liczby kończyn przedstawicieli tej przedwiecz-
nej rasy. Niekiedy maj ˛
a oni aż cztery odnóża, i jeszcze dwa skrzydła, a bywa, że
nie maj ˛
a skrzydeł w ogóle i poruszaj ˛
a się na dwóch nogach jak człowiek.