Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

– To znaczy, za to, co powiedziałem.
Potrząsnęła głową.
– Nie musi pan przepraszać. To chyba prawda. Czasem mam takie wrażenie, że czegoś tutaj naprawdę nie rozumiem.
– I niech tak zostanie. Lepiej dla pani. Tak, teraz wreszcie mógłby wreszcie zacząć tę rozmowę, do której przymierzał się od rana, i którą udaremnił telefon z Kolonii.
– Pójdę – powtórzyła po długiej chwili. – Muszę się przygotować…
Odwracała się już, kiedy drzwiczki po jej stronie otworzyły się raptownie. Nie trzymał jej za rękę od dobrych paru sekund ani nie patrzyli sobie w oczy, a mimo to poczuł się jak przyłapany.
– Zbieraj się, kochanie – zawołał ktoś nienaturalnie wesoło. – Ciuchy, makijaż i wchodzimy na antenę! Cześć, szefie – rzucił ponad kolanem Jacqueline do Perhata, któremu nie chciało się odpowiedzieć nawet najbardziej niedbałym skinieniem głowy.
To był Claude. Przez otwarte drzwi w przyjemny chłód kabiny wdarł się natychmiast powiew upalnego, rozgrzanego w piecu sierpniowego dnia powietrza. Perhat wolał nie myśleć, co się teraz dzieje w kilku nie klimatyzowanych wozach, które musiał wynająć we Lwowie, kiedy okazało się, że ładunek nie mieści się na jego trakach.
– Drzwi! – rzucił na wszelki wypadek, kiedy Jacqueline, przy akompaniamencie trajkotu Claude’a, zsunęła się z siedzenia wprost na ziemię. Przymknęła je nieumiejętnie, musiał przechylić się i trzasnąć porządnie. Klimatyzacja zaszumiała ze zdwojoną siłą, poruszona nagłym wzrostem temperatury.
Siedział chwilę, zastanawiając się, po diabła żabojad wyskoczył ze swojego wozu i przybiegł w podskokach otworzyć Jacqueline drzwi. To „cherie” – doszedł w końcu do wniosku – było przeznaczone dla niego. Najwyraźniej żabojad chciał przypomniać Perhatowi, że mówią sobie z tą kobietą per „kochanie”. Zachciało mu się śmiać.
Trzeba się było brać do pracy. Zakrzątnąć się wokół obozowiska, dopilnować ludzi, wyznaczyć służby… Otworzył drzwi i zsunął się po stromym błotniku na szurgoczący pod podeszwami żużel.
Budynki Świętego Mykoły, roztasowane w sosnowym lesie, nieco ponad dwadzieścia kilometrów na południe od Lwowa, zajmowały dobrych kilkanaście hektarów. Projektowali je i budowali jeszcze sowieci, z właściwą sobie pogardą dla racjonalnego gospodarowania ludzkim wysiłkiem, materiałami budowlanymi i przestrzenią. Ogromne gmaszyska, mające w sobie coś z egipskich piramid, oddzielone były jedno od drugiego szerokimi na kilkadziesiąt metrów placami. Później, kiedy już szpital zmienił patrona z Bohaterów Pracy Socjalistycznej na Świętego Mikołaja, place te zaczęto jak popadnie zabudowywać. Najpierw pojawiły się niskie budynki z dodatkowymi izbami chorych, pomieszczeniami gospodarczymi i gabinetami diagnostycznymi dla nie przewidzianej w pokracznych gigantach nowoczesnej aparatury. Potem, kiedy u Świętego Mykoły rozpoczął swe rządy profesor Jurij Kostyszyn, resztę wolnej przestrzeni wypełniło mrowie baraczków oraz parterowych domków z charakterystycznymi amerykańskimi elewacjami z plastikowych listew. W miarę, jak ranga szpitala wzrastała, przybywało na jego terenie mieszkań, sklepów i magazynów, aż w końcu pomiędzy sowieckimi marmurami wyrosło niewielkie miasteczko.
Miasteczko to, siedziba wybrańców losu, zazdrośnie strzegło swego dobrobytu przed nieproszonymi gośćmi. Otaczający je dwumetrowy mur podwyższono i wzmocniono podwójnym płotem z drutu kolczastego, wzdłuż którego krążyli ubrani w czarne uniformy wartownicy. Mówiło się o rozmieszczonych gęsto czujnikach, kamerach i śmiercionośnych pułapkach, które czekały na intruzów, nikt jednak nie wiedział o nich nic pewnego. Ani z zewnątrz, ani od strony budynków dostępnych dla pacjentów nie dawało się zbyt wiele zobaczyć, a strażników mądrzej było nie pytać. Gdyby zresztą ktoś przejawiał nadmierną ciekawość, zajęliby się nim sami miejscowi. Szpital w ten lub inny sposób zapewniał utrzymanie całej okolicy, wszelkie ludzkie nadzieje na względne bezpieczeństwo opierały się wyłącznie na budzącym powszechny szacunek ordynatorze. Kostyszyna nie nazywano tu inaczej niż „nasz profesor”, a za samo wymówienie jego nazwiska bez należytego szacunku bito bez pardonu w pysk.

Podstrony