Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Tak, pokonaliście nas na piechotę - powiedział - lecz teraz zobaczycie nas w tym, w czym jesteśmy najlepsi.
Marek już przedtem obserwował ćwiczenia Namdalajczyków i czuł zdrowy szacunek dla ich ciężkozbrojnej kawalerii. Pochwalał również sposób, w jaki prowadzili musztrę. Tak jak Rzymianie, Namdalajczycy robili co mogli, by jak najbardziej upodobnić swoje ćwiczenia do walki, tak aby prawdziwe pole bitwy nikogo nie mogło zaskoczyć. Lecz z zadowolonego uśmiechu, jaki Soteryk usiłował ukryć, należało wnosić, że zaproszenie miało jakiś szczególny cel.
Kilku Khamorthów ćwiczyło się w strzelaniu z łuku na skraju ćwiczebnego pola. Ich krótkie, podwójnie gięte łuki słały strzałę za strzałą w wypchane słomą skóry, które służyły im za cel. Oni i grupa, którą prowadził Marek, byli tego dnia jedynymi nie-Namdalajczykami na polu ćwiczeń.
Na jednym końcu pola ciągnął się długi szereg bel siana, na drugim, niemal równie nieruchoma, linia namdalajskich jeźdźców. Wyspiarze mieli na sobie pełen rynsztunek. Na ich hełmach, lancach i rzędach ich wielkich koni trzepotały w wietrze jasne wstęgi proporców. Każdy jeździec miał na kolczudze opończę, której barwa odpowiadała barwie proporców. Sto lanc uniosło się w salucie jak jedna, kiedy wyspiarze zauważyli nadchodzących Rzymian.
- Och, jaki piękny pokaz - rzekł z podziwem Viridoviks. Skaurus pomyślał, że Gal znalazł słowo, które doskonale oddawało istotę rzeczy; to był pokaz, coś przygotowanego specjalnie dla niego. Postanowił, że jeśli będzie mógł, oceni to właśnie z tego punktu widzenia.
Dowódca Namdalajczyków szczeknął jakiś rozkaz. Lance opadły, znowu jednocześnie. Sto lśniących stalowych ostrzy w kształcie liści, każde wieńczące lancę o długości dwunastu stóp, zrównało się z belami siana odległymi od nich o ósmą część mili. Dowódca pozostawił ich tak przez długą, pełną dramatyzmu chwilę, a potem krzyknął rozkaz, który kazał im ruszyć naprzód.
Tak jak lawina schodząca z grzmotem alpejską przełęczą, tak i oni ruszyli najpierw wolno. Ciężkie konie nie od razu nabrały impetu, zważywszy na własną masę i wagę ciężkozbrojnych jeźdźców na grzbietach. Lecz z każdym krokiem nabierały pędu i nim minęły połowę drogi do celu, były już w pełnym galopie. Ziemia drżała jak kocioł pod werblem ich wywołujących grzmot kopyt; żelazne podkowy wyrzucały w górę wielkie pecyny ziemi i trawy.
Marek próbował wyobrazić sobie siebie samego stojącego na miejscu bel siana, obserwującego spadające nań z grzmotem konie, ich łyskające purpurą nozdrza; wytrzeszczającego oczy na stal, która pozbawi go życia. Na myśl o tym poczuł, jak cierpnie mu skóra na brzuchu. Zastanawiał się, jak ktokolwiek potrafi zdobyć się na to, by przeciwstawić się takiej szarży.
Kiedy lance, konie i jeźdźcy uderzyli w nie, bele po prostu przestały istnieć. Siano zostało wbite kopytami w ziemię, rozrzucone na wszystkie strony i wyrzucone wysoko w górę. Namdalajczycy zatrzymali swe wierzchowce; zaczęli zbierać wiązki siana z grzyw i czapraków swych wierzchowców oraz z własnych opończy i włosów.
Soteryk spojrzał pytająco na Skaurusa. - Niewiarygodne - powiedział trybun i nie kłamał. - Nie sądzę, bym widział cokolwiek podobnego, zarówno jeśli chodzi o widowisko, jak i pokaz siły uderzeniowej.
- Wy Namdalajczycy musicie być okrutnie twardym narodem - rzekł Viridoviks - żeby tak roznieść na strzępy biedne bele siana, które nie zrobiły wam żadnej krzywdy.
Gajusz Filipus dodał: - Jeśli to jest wasz sposób wyzwania nas do odwzajemnienia potyczki na końskich grzbietach, to musicie, psiakrew, wymyślić coś innego. Niezmiernie uprzejmie wam dziękuję, ale mam zamiar spocząć na własnych laurach. - Pochwała weterana sprawiła, że Soteryk zapłonął z dumy, a ów dzień, jak zgodziła się reszta wyspiarzy, okazał się wielkim sukcesem.
Lecz w rzeczywistości centurion wcale nie był pod tak wielkim wrażeniem, jak wydawało się Namdalajczykom.
- Są mocni, nie zrozum mnie źle - rzekł do Skaurusa, kiedy wracali do swych kwater po spożytym wspólnie z wyspiarzami południowym posiłku. - Jednak pewna stopa może okazać się wszystkim, co na nich potrzeba. Cała sprawa leży w tym, by ich szarża nie rozbiła cię w pierwszym uderzeniu.
- Tak sadzisz? - zapytał Marek. Nie poświęcił słowom Gajusza Filipusa tyle uwagi, ile powinien. Musiało być to widoczne, ponieważ Viridoviks spojrzał na niego z figlarnym błyskiem w oku.
- Wydaje mi się, że marnujesz czas, jeśli mówisz do tego chłopca o wojnie - rzekł do centuriona. - Nic go nie obchodzi z wyjątkiem pary pięknych, błękitnych oczu; to pewne. To rzadkiej piękności dziewczyna, Rzymianinie; życzę ci, żeby ci się z nią poszczęściło.
- Helvis? - zapytał Marek, zatrwożony, że jego uczucia są tak oczywiste. Krył się z nimi najlepiej jak potrafił.
- Co każe ci tak sądzić? Dzisiaj nie było jej nawet przy stole.
- Tak, to prawda; i czy nie jesteś z tego powodu zawiedziony? - Viridoviks robił co mógł, by przybrać minę człowieka dającego poważną radę, coś co na jego z natury wesołej twarzy z góry było skazane na niepowodzenie. - Muszę powiedzieć, że postępujesz właściwie. Działając zbyt zdecydowanie i zbyt szybko tylko byś ją do siebie zniechęcił. Te śliwki w miodzie, które przyniosłeś dla jej chłopca; tak, to jest przebiegłe posunięcie. Jeśli ten skrzat polubi cię, jak nie mogłaby polubić cię jego matka? A prosząc Soteryka, by je mu przekazał sprawiłeś, że on również pomyśli o tobie lepiej, co z pewnością nie zmniejszy twoich szans.

Podstrony