Właśnie tego
żywiołu bali się mieszkańcy Mazur najbardziej. Z wodą byli oswojeni, bo była dosłownie
wszędzie. Wiatry, zrywające czasem czerwone dachówki i łamiące całe połacie mazurskich
puszczy - gdy ustawały, odchodziły w niepamięć. Burze miały jednak w sobie coś z wyroku.
Rosemarie wspominała czasem przekazywane od pokoleń przysłowie, że w czasie burzy
należy unikać dębów, a chować się pod bukami, i przyjmowała te słowa jak aksjomat, jak
wszystko inne, co ludowe i znane od pokoleń. Nie zadawala pytań, dlaczego buki dają
większe bezpieczeństwo i ochronę przed piorunem. Tymczasem nie tylko wysokość drzewa,
lecz przede wszystkim wyjątkowa zdolność gładkiej bukowej kory do nasiąkania wilgocią,
byty naukowym wyjaśnieniem tego zjawiska, utrwalonego w przysłowiu. Namoknięty
deszczem buk podczas uderzenia pioruna nie rozpada się na kawałki, jak na przykład dąb,
topola czy sosna, które mają korę chropowatą i stawiają elektryczności duży opór. O tym
jednak prosty mazurski lud nie wiedział, przekazując mimo to wielką mądrość swoim
dzieciom i wnukom.
Ludzie nosili przy sobie złotawe kamyki niczym amulety chroniące przed burzą -
mówili o nich „piorun” albo „prątek boży”. „To piorun, co spadł na ziemię” - tłumaczyli tę
wiarę w ochronę przed żywiołem. Niektórzy nawet połykali te kamyki, chcąc uchronić się na
całe życie.
Tak właśnie Rosemarie traktowała swoje życie - bez zbytniego zastanawiania, po
prostu, zawierzając intuicji. Dlatego była odważna, czasem niewytłumaczalnie. Tej odwagi
starała się nauczyć dorastającą Ingę, namawiając do walki o marzenia i udane życie. Nic więc
dziwnego, że miała wątpliwości, gdy widziała swoją córkę przy boku Ludwika, który, miała
takie wrażenie, tłumił jej emocje i zniechęcał do podejmowania ryzyka.Jednak Inga nie miała
chyba tej ważnej dla życia intuicji, decyzje podejmowała lekko i bez zastanawiania się nad
ich konsekwencjami.
Inga zapomniała o słowach matki, która podkreślała, jak ważna jest intuicja. I choć ta
podpowiadała jej co innego, natchniona własną wspaniałomyślnością, z jaką wybaczyła
zdradę Ludwikowi i uwierzyła wjej jednorazowość, postanowiła oto stać się prawowitą żoną
tego atrakcyjnego, przystojnego, choć tak naprawdę mało interesującego mężczyzny.
„Nie mam nic do stracenia” - pomyślała, wyobrażając sobie jednak dezaprobatę, z
jaką matka przyjmie tę wiadomość.
„To moje życie” - usprawiedliwiła się przed samą sobą i w myślach zaczęła
wyznaczać datę ślubu i organizować ceremonię. Skłonna nawet była zaprosić na ich ślub
Martę, by stojąc gdzieś w tłumie, zazdrościła, że to ją, Ingę, wybrał... Nie wiedziała jednak o
tym, że Ludwik nie zamierzał rezygnować z kontaktów z długonogą i wysyłał jej ukradkowe
esemesy, w których wspólnie odliczali dni do jego powrotu z Francji.
Do stóp uwieszą się wspomnienie...
R.osemarie kupiła maślane bretońskie ciasteczka, które niedawno pojawiły się w
pobliskich delikatesach. Lubiła zachodzić do tego sklepu, bo wszystko było tu zupełnie inne,
bardziej wyszukane i oryginalne, w przeciwieństwie do masowych towarów kupowanych w
dużych marketach. Wprawdzie ceny były również wyższe, a oszczędna raczej Rosemarie nie
lubiła szastać pieniędzmi, zawsze jednak tłumaczyła się tym, że ma wystarczająco wysoką
emeryturę i jeszcze dodatkowe pieniądze za pomoc w niewielkim kiosku z gazetami i
tytoniem, należącym do jej bliskiego znajomego. Chętnie pomagała mu, choć rzadko - tylko
gdy musiał gdzieś wyjechać lub po prostu chciał odpocząć. Niezależność finansowa, która