Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Wyciągnął ręce w stronę Roda.
Lśniąc jaskrawo pośród bryłek żwiru, widniała grudka rodzimego złota tak duża, że Rod krzyknął dziko, zapominając w tej chwili zupełnie o Johnie Ballu, umarłym już lub konającym u podnóża wodospadu.
 
 
 
 
ROZDZIAŁ XVI. JOHN BALL I TAJEMNICA ZŁOTA

 
 
 
 
Na krzyk Roda Mukoki skoczył w stronę sadzawki, lecz nim dotarł do miejsca, gdzie stał biały chłopak trzymając w dłoni złotą bryłkę, Wabi ponownie dał nurka w głąb. Pozostał pod wodą dość długo, a gdy raz jeszcze wygramolił się na brzeg, na jego twarzy i w oczach było coś tak dziwnego, że Rod uwierzył, iż przyjaciel odnalazł już na dnie sadzawki martwe ciało obłąkańca.
— Nie ma... go... tu! — wykrztusił Wabi. Mukoki wzruszył ramionami i wstrząsnął się lekko.
— Trup? — spytał.
— Nie ma go tu woale!
Wreszcie Rod i Mukoki zrozumieli. Oczy starego Indianina przesunęły się ku miejscu, gdzie wody potoku spomiędzy ciasnego obramowania skał wpływały do szerszego koryta, dążąc w dół parowu. Nurt miał zaledwie półmetrową głębokość.
— Tędy nie mogło go znieść.
— Nie.
— Więc gdzie jest?
Mukoki znacząco wzruszył ramionami i wskazał palcem sadzawkę.
— Jest tam. Ciało wśliznęło się gdzieś pod skałę.
— Szukaj więc — rzekł mu Wabi.
Udał się w stronę ognia, a Rod skoczył w ślad za nim, by gromadzić więcej paliwa, podczas gdy młody Indianin będzie grzał przemarzłe członki. Biegnąc słyszeli, jak Mukoki jeszcze raz daje nurka.
W dziesięć minut później stary wojownik odnalazł ich przy ognisku.
— Znikł. Nie ma go tam. Wyciągnął ramię ociekające wodą.
— Złota kula — mruknął.
Na jego dłoni leżała nowa bryłka rodzimego złota, wielka jak orzech laskowy.
— Mówiłem ci — rzekł Wabi miękko — że John Ball wróci po swoje złoto. Tak też zrobił. Skarb leży na dnie sadzawki.
— Ale gdzie jest John Ball?
Żywy czy umarły, gdzie mógł zniknąć?
W innym wypadku parów dawno by rozbrzmiał okrzykami szczęścia, teraz jednak coś powściągało radosny zapał łowców złota. Nareszcie stara mapa przestała mieć dla nich jakiekolwiek tajemnice i bogactwo leżało tak blisko, że starczyło wyciągnąć rękę, by je wziąć. Lecz serca trzech wędrowców gnębiła jedna myśl: gdyby nie ścięto starego cedru, John Ball nie byłby zginął. Pośrednio spowodowali śmierć biednej istoty, która niemal od pół wieku przebywała w głuchym pustkowiu, w towarzystwie jedynie dzikich zwierząt. Sam widok obłąkańca stojącego na skale, błagalne brzmienie zawodzącego głosu, rozpacz, którą zdradził nie znalazłszy swego drzewa — zrodziły coś głębszego niż zwykła sympatia. W tej chwili trzej myśliwi zrzekliby się dobrowolnie wszelkich marzeń o złocie, gdyby ta ofiara mogła tchnąć z powrotem życie w umęczone ciało tragicznego starca.
— Żałuję, że ścięliśmy drzewo — rzekł Rod. To było pierwsze wymówione słowo.
— Ja również — odparł Wabi z prostotą, zaczynając jednocześnie zdejmować przemoczone ubranie. — Ale... — tu urwał i wzruszył ramionami.
— Co takiego?
— Wydaje nam się pewne, że John Ball zginął. Jeśli zaś zginął, dlaczego nie ma go w sadzawce? Na Boga! Mukoki gotów na nowo ulec starym przesądom.
— Sądzę, że jest w sadzawce — rzekł Rod.
Na to Wabi powtórzył słowa, z którymi przed pół godziną zwrócił się do Mukiego:
— Szukaj więc!

Podstrony