Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Półwysep, szeroko­ści piętnastu mil i długości trzydziestu, przecinały tylko dwie drogi.
Szosa główna biegła wzdłuż płaskiego, bagnistego wschodniego wybrzeża; druga przecinała Bataan niczym pas poprzez dolinę między dwoma wygasłymi wulkanami.
Siedem lub osiem mil na północ od tej właśnie drogi MacArthur zamierzał rozmieścić swoją główną linię obrony. Było to położenie strategiczne, ponieważ korzystało z przeszkody naturalnej - góry Natib. Wulkan ów był tak poszarpany i stromy, że stanowił osłonę nie do pokonania. Wystarczyło rozmieścić wojska jedynie po jego lewej i prawej stronie.
Wainwright miał utrzymywać lewą flankę. Will, widząc jak w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wyczerpane, zgnębione oddziały, dobrnąw­szy na pozycje odzyskiwały ducha walki - sam nabrał otuchy. Jedzenie i odpoczynek dokonywały cudów, po raz pierwszy poczuł przypływ optymizmu. Pożyczył jeepa i pojechał kamienistą drogą w odwiedziny do dowódcy wojsk prawego skrzydła, generała Parkera.
Wrócił do sztabu Wainwrighta na drugim krańcu półwyspu, gdy zapadał zmierzch. Podczas kolacji twarze wcale nie były ponure. Wszyscy postanowili trwać tutaj długo. Wainwright usiadł naprze­ciw Willa.
- Panowie - rzekł - jutro rano będziemy mieli gościa. Przyjeżdża do nas generał MacArthur. - Zwrócił się do majora. - Chciałbym mieć pod ręką wszystkich oficerów.
Po raz pierwszy od tygodnia Will spał aż do chwili, gdy ktoś go, tarmosząc, obudził. Przy śniadaniu Wainwright poradził mu, by dołączył do Sztabu l Korpusu. - Jestem pewien, że Douglas rad ujrzy pana jeszcze wśród żywych.
Mała grupka generałów posuwała się ku polance w pobliżu zachodniego końca brukowanej drogi. Wkrótce od strony linii obronnych Parkera wychynął konwój czterech samochodów. MacArthur zszedł ze swego forda na ziemię i szparkim krokiem ruszył ku Wainwrightowi.
- Jonatanie - rzekł serdecznie - rad jestem, żeś wrócił z północy w jednym kawałku. Sposób, w jaki się wycofałeś i twój nadzór nad osłoną odwrotu wojsk z południowego Luzonu, był doprawdy majstersztykiem na miarę historii.
Will odebrał to jak przemówienie i już niemal oczekiwał, że MacArthur przypnie Wainwrightowi order. Ten ostatni przybrał szelmowski wyraz twarzy, jakby wątpił, czy wart jest równie grzmiących pochwał.
- Gdzie są twoje stupięćdziesiątkipiątki?
- Przejdźmy się, to je zobaczymy - powiedział Wainwright.
- Nie chcę ich widzieć - odparł MacArthur - chcę usłyszeć. To dobrze powiedziane, pomyślał Will. Pasowałoby do filmu. MacArthur przeszedł przed szeregiem generałów z Pierwszego
Korpusu i z każdym zamienił kilka słów. Dostrzegłszy z tyłu Willa, ominął ich i uścisnął mu dłoń.
- Cieszę się, że cię widzę przy życiu, młodzieńcze - rzekł. Potem się odwrócił, by przemówić do grupy. Powiedział, że jest pełen entuzjazmu i optymizmu, jakim napawa go przebieg spraw.
Obserwujący tę scenę żołnierze nie mogli słyszeć słów MacArthura, ale wygłaszali zjadliwe uwagi o jego lekkiej kurtce, starannie odprasowanych spodniach i krawacie.
- Chudy - zauważył któryś - wygląda przy nim, jakby właśnie wylazł z okopu. - Wainwright i jego oficerowie odziani byli w pomięte mundury khaki, poplamione błotem, potem i krwią. - Odpicowany gang Douga - zauważył inny - wygląda, jakby się wybierał na bal.
MacArthur był rad ze wszystkiego, co zobaczył i usłyszał. Ponieważ miał tegoż popołudnia wyjechać, spytał Willa, czy nie chciałby powrócić na Corregidor. Will przyjął zaproszenie. Mar­shall powinien się dowiedzieć, jaka jest rzeczywista sytuacja na Bataanie. Patrząc na znikające wybrzeże półwyspu, Will czuł się po trosze jak dezerter, ale tuż po wejściu do tunelu Malinta uznał, że postąpił słusznie. Na wysokich szczeblach dojrzewał kryzys. Prezy­dent Quezon zaczynał okazywać rozczarowanie, ponieważ Wa­szyngton nie potrafił przyjść mu z odsieczą.
- Słyszałem, że ma zamiar wyjść z nerwów - powiedział Willowi komandor floty - ale zdaje się, że Mac o tym nie wie.

Podstrony