Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Nigdy przedtem nie widziałam Chińczyka i powiem ci, że w pewnym sensie bardzo przypominał polnego gryzonia, ale to nie wydawało się go wzruszać. W przeciwieństwie do innych żołnierzy naszej wyzwoleńczej armii, okazywałam mu szacunek i życzliwość, i w rezultacie ten konus zakochał się we mnie.
Kiedy postanowiłam przejść z korpusu sanitarnego do piechoty frontowej - pomyłka numer trzy - Lao został ze mną. Nazywał mnie ”Wielki Brat Thompson”. Podczas pierwszej naszej walki schował się za mną jak myśliwy za drzewem; nie mogę go o to obwiniać. Jeżeli chce pani zobaczyć irracjonalne zachowanie, panno Rand, najlepiej spojrzeć na kolumnę dorosłych ludzi skwapliwie maszerujących pod ostrzał kartaczy i pocisków armatnich. Tego dnia widziałam śmierć pięćdziesięciu mężczyzn, w tym jednego zabito z bliska, bagnetem; po tym doświadczeniu wojna utraciła cały romantyczny wdzięk, który przedtem mogłam jej przypisywać.
Zastanawiałam się nad dezercją. Bardzo łatwo byłoby upchnąć gdzieś broń, mundur i opuścić obóz, znów jako kobieta i cywil. Lubię utrzymywać, że zostałam w armii, ponieważ wierzyłam w racje Unii, ale prawda jest nieco bardziej mętną mieszaniną motywów, a niektóre z nich są mniej szlachetne niż inne. Oczywiście wśród tych bardziej istotnych był też fakt, że ciężko zrezygnować z przygody, nawet kiedy okazuje się zdradliwą farsą.
Nie zdezerterowałam, chociaż zmieniałam jednostki, i to niejeden raz, żeby uniknąć zdemaskowania. Po raz pierwszy uczyniłam to w końcu roku sześćdziesiątego pierwszego, kiedy jeden z towarzyszy broni nieco zbyt dokładnie przyglądał mi się podczas wieczornego czasu wolnego. Nie przejął się tak mocno tym, że byłam kobietą, ale rozwścieczył go fakt, że był oszukiwany przez sześć miesięcy szczerej przyjaźni, jak myślał. Gdyby dać mu czas do namysłu, pewnie nie doniósłby na mnie, ale ze względu na ostrożność... i wstyd... Kwaterowaliśmy wtedy z inną jednostką i przy rozbijaniu namiotów wykonałam nieoficjalne przesunięcie. Wierny Lao relokował się wraz ze mną.
Minęły trzy cholerne lata; Lao trzymał się mojego rękawa pod ogniem i w błocie, przy każdej zmianie formacji i insygniów.
Latem sześćdziesiątego czwartego roku znaleźliśmy się w jednostce łącznościowej w północnej Georgii, osłaniającej flankę Shermana podczas oblężenia Atlanty. Naszym głównym zadaniem miało być rozpoznanie z powietrza, ale snajperzy Szarych zniszczyli nam oba balony obserwacyjne. Nathan Bedford Forrest nękał nasze linie zaopatrzenia, mogliśmy więc oczekiwać na nowe przez wiele tygodni; jednak Lao, na moje nieszczęście, ujawnił swą wrodzoną pomysłowość.
- Orient! - nagle wtrąciła Ayn. - Kolebka mistycyzmu i nieracjonalnej filozofii. Buddyzm. Zaklinanie węży. Uprawa soi.
- Tak, ale... widzisz, problem polegał na tym, że Lao był racjonalny, przynajmniej jeśli chodzi o prostą aeronautykę. Miał szkatułkę-zagadkę, podobną do tej. Traktował ją jak sejf, a w środku, obok paru osobistych drobiazgów, trzymał kilka chińskich szkiców nakreślonych na papierze ryżowym, w oryginale wykonanych przez jednego z jego wielkich przodków. Zaniósł je do naszego dowódcy, który był niestety w nastroju odpowiednim do słuchania.
Według Lao, chińska cesarska armia stosowała loty rozpoznawcze na tysiąc lat przed braćmi Montgolfier: za pomocą nie balonów, lecz latawców, wystarczająco dużych, by wynieść obserwatora wysoko ponad pole bitwy. Oczywiście zachodnia metoda jest lepsza, dodał pospiesznie, ale w takich tarapatach jak teraz, czyż nie możemy powrócić do metod dynastii Cin?
- Latawce? - zapytała Ayn. - Takie jak puszczają dzieci?
- Większe. Nasz miał pięć metrów wszerz i połowę tego wzdłuż, sklecony był z koców, drutu od opakowań i drewnianych tyczek ocalonych z opuszczonych plantacji: przyczepiono do niego linę holowniczą, aby dwa tuziny chłopa mogły za nią złapać i z rozbiegu puścić latawiec w powietrze. Aby wybrać pasażera, uciekliśmy się do wagi dla bydła. Można było oczekiwać, że najlżejszy okaże się Lao, o głowę niższy od reszty szeregowców, ale Lao był krępy i pewnie grubokościsty; głębokość śladów, jakie odciskał w błocie, jasno mówiła, że natura nie stworzyła go do podboju przestworzy. Kiedy odpadł, jedenaście osób zakwalifikowało się do wagi piórkowej - waga miała podziałkę co sześć kilogramów - ale z nich wszystkich ja miałam opinię najlepszego strzelca, a więc najlepszy wzrok. Dlatego ja zostałam pilotem oblatywaczem.
- I to ustrojstwo pofrunęło? - spytała zdumiona Ayn. - A ty na nim?
- Przywiązana do niego, powiedziałabym. Kapitan pożyczył mi rewolwer, chociaż z rękami rozpiętymi na listwach latawca wcale nie mogłam sięgnąć do kabury. Wydał rozkaz: jedna grupa żołnierzy uniosła latawiec, druga chwyciła linę i pobiegła. Wiatr posłusznie powiał. W jednej chwili znalazłam się w powietrzu.
- Jak wspaniale!
- Wspaniale jak jasna cholera. Byłam tuż nad drzewami, kiedy zerwał się hol. Wiatr był już na tyle stały, że cały czas wznosiłam się, na kilkadziesiąt metrów i dalej; zanim połknęły mnie chmury, ujrzałam jeszcze tego cholernego Chińczyka, pokazywał na mnie i wrzeszczał: ”Kite! Kite! Leci! Leci!”, jakby wygrał Wielką Gonitwę Irlandzką. Nie jestem mściwa, ale mam nadzieję, że zdegradowali tego gryzonia.

Podstrony