Pierwszy „drucik” zaczął się gęsto tłumaczyć, iż w mesie stale narzekano, że nigdy nic
ciekawego w biuletynie nie ma, wobec czego na egzemplarzu przeznaczonym dla mesy
dopisano coś całkiem niezwykłego, żeby zaspokoić wreszcie życzenia kolegów.
- Znaczy panowie nadużyli kompetencji, używając oficjalnej prasy. Znaczy, ja żądam,
żeby takie rzeczy więcej się nie powtórzyły. Znaczy, panowie nie są w porządku w stosunku
do obowiązujących przepisów i do podjętych przez siebie obowiązków. Znaczy, dziękuję
panu!
„Zmyty”, zdenerwowany radiooficer opowiedział nam o całym zajściu-.
Zawrzeliśmy! Filip przyparty do muru przyznał się, że gdy nikogo nie było w -mesie,
zabrał kartkę biuletynu i zaniósł kapitanowi. Chciał zobaczyć, jakie to na nim zrobi wrażenie.
Konsekwencje tego poniosły „druciki”.
Z naszych obietnic na temat „zapłaty” za wynoszenie rozmów z mesy Filip nic sobie
nie robił, wiedząc dobrze, że trzyma nas w szachu wentylatorami.
Następnego dnia staliśmy już w Hajfie na kotwicach, rufą przymocowani do
nabrzeża. Kapitan miał rodzinę w tym porcie i wyjechał wieczorem na ląd. Rano, gdy przy-
szedłem do mesy na śniadanie, zastałem tam już młodszego Deja. Wcisnąłem się między stół i
kanapę. Śniadanie zaczęliśmy od grejpfrutów. Jedzenie grejpfrutów w towarzystwie Deja było
uznawane powszechnie za niebezpieczne. Zawsze sobie i innym oczy zalewał sokiem. Wobec
tego przy nim jadałem grejpfruty z zamkniętymi oczami. Tak było i tym razem.
Nagle w jedno przymrużone oko wpadł mi Filip, który stanął w wejściu do mesy.
Zamknąłem oko i udając, że go nie spostrzegłem, powiedziałem do Deja:
- Wiesz, na tym angielskim statku, który stoi na redzie, była eksplozja kotła. Zabiło
mechanika i trzech palaczy.
Zanim nawet zdążyłem kopnąć Deja porozumiewawczo pod stołem, ten oburzonym
głosem zawołał:
- Nic podobnego! Sześciu zabitych! W chwili eksplozji na pokładzie koło komina
znajdowali się trzeci oficer i marynarz. Ciała ich znaleziono znacznie później.
- No, to znaczy, że celnik wyjechał stamtąd przed znalezieniem zwłok marynarza i
trzeciego oficera - wyjaśniłem Dejowi popełnioną nieścisłość.
Na Filipa żaden z nas ani nie spojrzał, tak jakbyśmy go zupełnie nie zauważyli.
Elektryk zamarł przy wejściu. Otworzyłem oczy r udałem, że dopiero teraz go spostrzegłem.
Natychmiast zmieniłem temat rozmowy i zacząłem mówić o przewidywanej zmianie pogody i
jej wpływie na wyładunek. Filip stał jeszcze chwileczkę, bo chciał usłyszeć więcej
szczegółów. Ale gdy zrozumiał, iż nic więcej nie powiemy, zrezygnował ze śniadania i
wyszedł z mesy. Nie mieliśmy wątpliwości, że znów nie wytrzyma i że za chwilę cały statek o
niczym innym nie będzie mówił, jak tylko o eksplozji kotła na angielskim parowcu.
Filip galopował do trapu, ale tuż przy mesie natknął się na pierwszego ochmistrza.
Po paru minutach ochmistrz był już doskonale poinformowany o tym, co się stało na
angielskim statku i ilu to ludzi zostało na nim zabitych.
Pierwszy ochmistrz zmienił swój kurs i również zawrócił do trapu wejściowego. Filip
zatrzymał się jeszcze na , chwilę, by wszystko szczegółowo i od początku opowiedzieć swemu
przyjacielowi barmanowi. Tymczasem ochmistrz dopadł do trapu i zszedł do motorówki na
spotkanie kapitana, który przyjechał z lądu. Przed swym odjazdem tą samą motorówką na ląd
zdążył jeszcze powiadomić kapitana o wybuchu.
Filip, po zaspokojeniu ciekawości barmana, również gonił do trapu. Z daleka już
zobaczył wchodzącego na pokład kapitana. By go jeszcze złapać na pokładzie, przed
wejściem do kabiny, Filip popędził koło czwartej ładowni na pokfad szalupowy i za
nadbudówkami przebiegł całą odległość od baru do mostku. Tuż przed kabiną udało mu się
dopaść kapitana. Zasalutował i zdyszanym głosem zaczął:
- Pan kapitan wie, na tym angielskim statku był wybuch kotła i jest sześciu
zabitych...
- Znaczy, wiem o tym - wycedził przez zęby kapitan, który nie znosił tego rodzaju
sensacji.
Filipa jakby ktoś oblał tuszem lodowatej wody. Brak zainteresowania ze strony kapitana
był dla niego ciosem. Ale wnet się pocieszył: tylu ludzi na statku jeszcze o tym nie wie!
Zasalutował i pełen zapału zawrócił do barth.
Gdy wychodziliśmy z Dejem z mesy, wpadł na nas chłopak, który nam sprzątał
kabiny, i poinformował, że na angielskim statku wybuchły dwa kotły, jest około dwunastu
zabitych i wielu rannych. Na „angliku” nie mają prawie załogi.
Dej z wyrzutem popatrzył na mnie i powiedział:
- A mnie powiedziałeś, że tylko jeden kocioł i czterech ludzi. Pożałowałeś?
Statek nasz ożył i kipiał. Wszyscy się kłócili o ilość zabitych. Każdą kłótnię rozstrzygał
jednak. Filip, powołując się na wiadomość „z pierwszej ręki”, usłyszaną od kapitana.
- Kapitan, gdy tylko przyjechał z lądu, powiedział mi, że było sześciu zabitych -
tłumaczył, nie dając nikomu przyjść do słowa.
Wszyscy wolni od pracy tkwili na pokładzie i przyglądali się tragicznemu statkowi. Stał
na kotwicy, na redzie, zwrócony dziobem do nas. Nie było widać bandery, która według opinii
znawców musiała być spuszczona do połowy flagsztoku.
Kapitan ponownie wyjechał na ląd i zapowiedział, że wróci na lunch.
Koło godziny pierwszej znów spotkaliśmy się z Dejem w mesie. Na stole stała
olbrzymia platerowa waza, pełna gorącej zupy. Zaledwie wcisnęliśmy się na swoje miejsca, do
mesy wpadł Filip. Wyglądał strasznie. Oczy miał nieprzytomne, z natury był zresztą pasjonatem.
Rzucił się do stołu z okrzykiem:
- Ja was zabiję!
Potem bełkotał bez sensu:
- Mnie życie, ja życia nie mam, moje życie już nic niewarte. Ja was, psy, ubiję! Ubiję